środa, 29 listopada 2017

Ćwiczę w domu: jak i z kim ćwiczyć, by osiągnąć najlepsze efekty?

Ćwiczę w domu: jak i z kim ćwiczyć, by osiągnąć najlepsze efekty?
mata do ćwiczeń, fitness, pilates, ćwiczenia, Chodakowska, Lewandowska, Gacka, Centrum Sportowca

W dzisiejszych czasach prawie każda kobieta chociaż raz była na diecie lub próbowała schudnąć. Oczywiście w internecie dostępnych jest mnóstwo 'wspomagaczy' odchudzania, ale prawda jest taka, że nic nie zastąpi właściwego odżywiania w połączeniu z wysiłkiem fizycznym. I wbrew powszechnej opinii, nie muszą to być wielogodzinne ćwiczenia na siłowni, bo wystarczy kilkanaście minut dziennie, by po miesiącu czy dwóch dostrzec różnicę. Dlatego chciałam zaproponować Wam różne formy treningu - i różnych trenerów - z którymi możecie ćwiczyć bez wychodzenia z domu!

Ja osobiście zaczynałam z Mel B, czyli byłą członkinią zespołu Spice Girls, która przeszła od śpiewania przez bycie jurorem, aż w końcu zaczęła intensywnie ćwiczyć i promować swój styl na profilach społecznościowych. Najbardziej popularne treningi, które bez problemu znajdziecie na YouTube to dziesięciominutowe ćwiczenia na brzuch, uda i pośladki. Ćwiczenia nie są skomplikowane, większość wykonujemy na macie w pozycji leżącej lub półleżącej. Sporadycznie z użyciem butelki wody jako dodatkowego obciążenia. Zdecydowanie to dobra opcja dla początkujących.

Fajne treningi, których relacje można oglądać na FB i Instagramie prowadzi Ania Dziedzic, znana bardziej jako Fit Mom. Jej treningi są przemyślane, angażują różne partie ciała i dodatkowo często w treningu wykorzystywane są różne przybory - czasem profesjonalne jak np. piłka czy hantle, a czasem wystarczy zwykłe krzesło. Dodatkowym plusem są fachowe porady z zakresu zdrowego żywienia, medycyny estetycznej czy fizjoterapii dzięki współpracy trenerki z różnymi specjalistami.

Super treningi, chociaż przyznaję szczerze że kondycyjnie wymagające, znajdziemy na YT na profilu Centrum Sportowca. Prowadzi je profesjonalna trenerka fitness, a rodzaje ćwiczeń są urozmaicone; mamy do wyboru na przykład trening ABS, AeroBox, czy Turbo Spalanie. Przykładowo trening na szybkie spalanie składa się z dwusekwencyjnej formuły: trening kardio przeplatają krótkie ćwiczenia turbo. I chociaż narzucone tempo jest dość szybkie, to treningi są stosunkowo krótkie - trwają ok. 20 minut. A efekty? Zakwasy - na drugi dzień murowane, na resztę trzeba chwilę poczekać.

I na koniec, moja ulubiona trenerka, której nikomu nie trzeba przedstawiać, czyli Ewa Chodakowska. Przyznaję bez bicia, że jej profile obserwuję na Facebooku i Insta głównie dlatego że oprócz ćwiczeń i codziennej dawki motywacji, uważam ją za fantastycznego człowieka. Swoją obecną przygodę z pozbywaniem się zbędnych kilogramów zaczęłam z jej dietą oraz ze Skalpelem - którego pierwsze efekty zaobserwowałam mniej więcej po dwóch miesiącach.

W miarę jak moja kondycja zaczęła się poprawiać, dorzucałam inne programy Ewy np. Rewolucję czy Secret, a czasem mieszałam je z krótszymi treningami z Centrum Sportowca. Programy treningowe u Chodakowskiej są mocno zróżnicowane; od ćwiczeń w stylu pilatesu, przez takie, które angażują większą ilość mięśni, aż do treningów typowo aerobowych. Długość ćwiczeń możemy dostosować pod siebie: są takie podzielone na 10-15 minutowe sekwencje, są 30-40 minutowe i takie prawie godzinne, a dzięki platformie internetowej wszystkie treningi można odtworzyć na komputerze czy tablecie.

 Oczywiście wybór trenera należy do Was, najważniejsze by się w końcu podnieść z kanapy! A może macie już swoje ulubione zestawy ćwiczeń? Dajcie znać!






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

poniedziałek, 27 listopada 2017

Moje odkrycie listopada - kosmetyki Tołpa.

Moje odkrycie listopada - kosmetyki Tołpa.

Przez wiele lat, przez moją kosmetyczkę przewinęło się naprawdę wiele kosmetyków - od balsamów do ciała, przez kremy, peelingi i na kosmetykach do makijażu skończywszy. Jedynie tuszu do rzęs używam tego samego, od 15 lat (!). Do tej pory kupowałam kosmetyki, ale przyznaję że nie weryfikowałam ich skuteczności. Niedawno, zainspirowana lekturą na kilku blogach kosmetycznych, doszłam do wniosku, że kosmetyczny minimalizm jest drogą, którą chcę obrać. Dlatego postawiłam na markę Tołpa.

Marka korzysta głównie z naturalnych składników, opierając się na ekstrakcie z torfu i wyciągach roślinnych.  Bardzo podoba mi się filozofia marki Tołpa - "małej wielkiej pielęgnacji" - mówiąca o tym, że "suma drobnych czynności daje wielkie efekty". Kosmetyki Tołpa nie zawierają alergenów, sztucznych barwników, potencjalnie rakotwórczych PEG-ów, parabenów i donorów formaldehydu, a ja zdecydowanie popieram maksymalne wykorzystanie naturalnych składników roślinnych przy minimalnym wykorzystaniu tych sztucznych. Firma dba o środowisko, umieszczając swoje produkty w opakowaniach nadających się do recyklingu.

Jako pierwszą, wypróbowałam złuszczającą pastę-maskę do mycia twarzy, ponieważ po porodzie moja skóra jest przesuszona, a do tego walczę z nawracającymi krostkami i grudkami, pojawiającymi się głównie w strefie T. Pastę stosuję 2-3 razy w tygodniu, głównie wieczorem. Działa oczyszczająco i antybakteryjnie, złuszcza naskórek, oczyszcza pory z sebum i zmniejsza ich widoczność. Skóra na twarzy jest zmatowiona, wygładzona, ale kosmetyk jej nie wysusza. Do tego - jak większość produktów Tołpa - ma lekką konsystencję i przyjemnie pachnie.

Równie fajnym produktem oczyszczającym jest peeling pod prysznic - stosuję go praktycznie codziennie. Dzięki delikatnym mini-drobinkom delikatnie złuszcza martwy naskórek i nadaje odczucie odświeżonej skóry. Dodatkowo - w odróżnieniu do peelingów, które dotąd stosowałam - po użyciu tego kosmetyku skóra jest nawilżona, elastyczna i przyjemna w dotyku, dzięki czemu nie wymaga potem zastosowania balsamów nawilżających.

Chociaż muszę przyznać, że ja bardzo chętnie nakładam codziennie po kąpieli cudownie pachnącenawilżające mleczko-nektar na bazie amarantusa. Mleczko, w skład którego wchodzi m.in. masło shea i olejek migdałowy nadają skórze miękkość, gładkość i elastyczność. Lekka konsystencja sprawia, że wystarczy niewielka ilość produktu, który dodatkowo łatwo i przyjemnie się rozprowadza. Wspominałam już, że przepięknie pachnie a skóra jest aksamitna w dotyku? :)

W kwestii dotyku i pielęgnacji dłoni, zdecydowanie pokochałam krem-kokon do rąk na bazie kwiatów z czarnej róży. Teraz, kiedy na zewnątrz jest coraz zimniej, to idealne rozwiązanie dla moich spierzchniętych i wysuszonych dłoni. Krem ma gęstą konsystencję, delikatnie otula, nawilża i odżywia skórę. Jedno smarowanie wystarcza na kilka godzin - skóra jest miękka, gładka i na długo zachowuje delikatny zapach czarnej róży.

Dzięki kosmetycznemu 'pomocnikowi' znajdującemu się na stronie internetowej, mogłam dopasować kosmetyki pod siebie, odpowiadając na kilka krótkich pytań. I pomimo, że te kosmetyki stosuję dopiero od kilku dni, to z uwagą przyglądam się ich dobroczynnemu wpływowi na moją skórę. Jestem też pewna, że jeszcze niejeden kosmetyk tej marki stanie się częścią moich pielęgnacyjnych rytuałów.

A czy Wy macie jakieś ulubione kosmetyki? A może odkryliście niedawno coś wartego polecenia?






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

piątek, 24 listopada 2017

Nie wmówicie mi, że dla kobiet rozmiar nie ma znaczenia!

Nie wmówicie mi, że dla kobiet rozmiar nie ma znaczenia!
ubrania, rozmiar, rozmiarówka, ciuchy, zara, orsay, reserved, mohito

Mam takie wrażenie, że chociaż w mediach i kolorowej prasie coraz częściej pokazuje się kobiety, których wymiary są większe niż szablonowe 90/60/90 i chociaż próbuje się nas przekonać, że każdy powinien akceptować siebie, swój wygląd i rozmiar ubrania, to jednocześnie gdzieś ukradkiem przemyca się tę myśl, że to fajnie, jeśli w rozmiarze większym niż 36 czujesz się dobrze, ale pamiętaj, że zawsze możesz wyglądać lepiej.

Z jednej strony, oglądamy programy o modelkach plus size - kobietach rubensowskich kształtów, które są zadowolone ze swojego wyglądu - a z drugiej strony przeważającą większość ramówek telewizyjnych zajmują programy na przykład o stylu, czyli co nosić, by wyglądać szczupło i na czasie albo programy o zdrowym żywieniu czy o byciu 'fit'. Ale kiedy właściwie, zaczyna się to plus size? Kiedy nosimy rozmiar 40, 42, czy więcej?

Również sklepy z ubraniami, niezależnie czy to popularne sieciowe marki czy ekskluzywne niewielkie butiki, również przemycają nam to myślenie, że mniejszy rozmiar to lepszy rozmiar. Ktoś z Was jeszcze w to wątpi? Dlaczego więc, łatwiej znaleźć w sklepie bluzkę w rozmiarze XXS niż XXL?? Czy dlatego, że sklepy odzieżowe robią założenie, że szczupłych klientek jest więcej niż tych o kobiecych kształtach? A może dlatego właśnie, że mimo pozornej akceptacji dla większych rozmiarów niż 38, wciąż na wybiegach królują anorektyczne kształty ciała?

Po pierwszej ciąży z córką stałam się typowym rozmiarem L, choć w niektórych sklepach nawet XL. Kiedy próbowałam kupić spodnie w jednym, drugim czy trzecim sklepie i wchodziłam dopiero w rozmiar 42 albo 44, przyznaję, że chciało mi się płakać. Przecież zawsze pasowało na mnie 38! Przecież nie byłam gruba! Gdy zaszłam w ciążę z synem, było jeszcze gorzej, przestałam więc chodzić na zakupy odzieżowe, a spodnie czy bluzki w rozmiarze XXL kupowałam po taniości w Pepco. Gdy miesiąc po porodzie musiałam kupić sobie jakieś spodnie, by móc wyjść z domu i jakkolwiek wyglądać, byłam zmuszona kupić jeansy w gumkę (!) i do tego w rozmiarze 44 (ostatnia sztuka na sklepie!).

Od tamtej pory całkowicie odpuściłam sobie wizyty w sklepach odzieżowych. Patrzyłam na siebie w lustrze i choć nie wyglądałam jak pączek w maśle - przy nadmiarze kilogramów zawsze ratował mnie wzrost - to przyznaję, że wcale nie podobało mi się to, co widziałam. Między innymi dlatego postanowiłam zacząć ćwiczyć i zmienić swoje nawyki żywieniowe, o czym pisałam tutaj. Od czasu gdy w połowie czerwca zaczęłam dietę i ćwiczenia do teraz, sporo się zmieniło. Przekonałam się o tym w weekend, gdy pojechałam do centrum handlowego w poszukiwaniu stroju na imprezę rodzinną.

Cóż, niecałe 8 miesięcy temu prawie płakałam w sklepowej przymierzalni z powodu swojego rozmiaru. Od tamtego czasu w kwestii wyposażenia sklepów niewiele się zmieniło: nadal więcej ubrań na wieszakach sklepowych jest w rozmiarze 32-34 niż 42-44 i nadal obowiązuje zasada "co sklep to inny rozmiar". Tym razem jednak chciało mi się płakać ze śmiechu, bo kupiłam sobie koszulę w rozmiarze 40, jeansy w rozmiarze 38, a sukienkę w rozmiarze 36, a od ostatnich zakupów ciuchowych zrzuciłam 12 kilogramów. Czy czuję się z tą świadomością lepiej? Zdecydowanie! I dlatego nikt mi nie wmówi, że dla kobiet rozmiar nie ma znaczenia. :)






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

środa, 22 listopada 2017

Krok od tragedii, czyli jak mało brakowało by moja córka wypadła przez okno.

Krok od tragedii, czyli jak mało brakowało by moja córka wypadła przez okno.
dziecko w oknie, okno, parapet, wypadek, dziecko wypadło, tragedia

Postanowiłam napisać tę notkę, by przestrzec wszystkich rodziców. Chociaż wcale nie mam ochoty przyznawać się, jak bardzo zawaliłam sprawę, to mam nauczkę na przyszłość, więc niech inni uczą się na moich błędach. A musicie wiedzieć, że niewiele brakowało, by sytuacja z naszego domu stała się kolejnym materiałem do wieczornych wiadomości. Wierzcie mi, było naprawdę o krok od tragedii.

Przez pierwsze trzy miesiące życia naszego Syna, jego łóżeczko stało w salonie, gdzie po zrzeczeniu się sypialni na rzecz pokoju dziecinnego, śpimy my. Kiedy młody wstał i, jak zawsze po spaniu, dopełniliśmy toalety, przyszła pora na karmienie. W tym czasie, moja trzyletnia Córka kręciła się między pokojami. Kiedy zajęłam się w końcu marudzącym niemowlakiem, dopiero po dłuższej chwili zarejestrowałam nieobecność starszego dziecka i...ciszę.

Znacie pewnie tę anegdotę, która mówi że "przy niemowlaku cisza jest błogosławieństwem, zaś przy starszaku oznacza kłopoty"? Pomyślicie - głupie powiedzonko - ja jednak tknięta jakimś przeczuciem odłożyłam szybko Syna i w trzech krokach pokonałam drogę do drugiego pokoju. Kiedy uchyliłam przymknięte drzwi, o mało nie padłam na zawał. Córka bowiem, przy użyciu swojego dziecięcego krzesełka wspięła się na parapet i trzymając się klamki wciskała głowę w rozchylone okno. A mieszkamy na 7 piętrze.

Doskoczyłam do niej niczym łania i z bijącym sercem wyniosłam krzesło na balkon. Kiedy wróciłam do pokoju dziecięcego, zdezorientowana trzylatka wpadała już w płaczliwe tony, więc najspokojniej jak umiałam, starałam się jej wytłumaczyć, że nigdy w życiu i pod żadnym pozorem nie wolno stawać na krzesełku przy oknie. Kiedy się uspokoiła i zajęła zabawą, a ja usiadłam w salonie, dotarło do mnie jak niewiele brakowało od tragedii. Zaraz zapytacie pewnie, co ze mnie za matka, że nie potrafiłam upilnować trzylatki? Powiecie też pewnie, że jako matka powinnam mieć oczy dookoła głowy i drugie dziecko nie jest żadną wymówką?

Pewnie macie trochę racji, chociaż mam wrażenie, że zbyt łatwo przychodzi nam ocenianie sytuacji i wyciąganie wniosków, zwłaszcza w przypadku nieszczęść nagłaśnianych przez media. Za każdym razem zakładamy, że winę za tragedię ponoszą rodzice - tak jak to było na przykładzie wypadku, w którym dziecko w wózku zjechało do Bałtyku. Czy to naprawdę ich wina? A może jednak nieszczęśliwy zbieg okoliczności? Bo jak ja nie wpadłam na to, że moja córka wejdzie na parapet, tak oni nie przewidzieli, że wózek stoczy się z falochronu. I nie, nie próbuję nikogo usprawiedliwiać, ale sądzę że powinniśmy zadać sobie pytanie, czy każdy wypadek dziecka jest winą rodziców?

Wypadek, to przecież nic innego, jak niezamierzone i nieszczęśliwe zdarzenie, które przyniosło jakieś straty. To właśnie przydarzyło się tym rodzicom nad morzem, to coś co codziennie przydarza się w wielu domach, - na szczęście - nie zawsze z tragicznym skutkiem. Przyznajcie sami, ile razy dzięki refleksowi uchroniliście dziecko przed upadkiem czy uderzeniem? Ile razy w ostatniej chwili dostrzegliście dziecko sięgające ręką po gorącą herbatę? Ile razy w ruch poszedł nóż, nożyczki albo inny przedmiot zdecydowanie nie do użytku dziecięcego? Te wszystkie sytuacje to ułamki sekund, w których nasz wzrok przeniósł się z malucha na cokolwiek innego. Wypadki się zdarzają, a są niczym więcej niż zbiegiem okoliczności, sumą niesprzyjających zdarzeń.

Rodzice, którzy mieli mniej farta, zapłacili za to najwyższą cenę, natomiast ja, po tym felernym dniu chodziłam nieswoja przez trzy dni. Dziś, gdy na przykład przygotowuję obiad, kursuję między kuchnią a salonem prawie co chwilę. Nie wyobrażam sobie, że następnym razem mogłabym nie zdążyć na czas. I choć z całych sił jako rodzice staramy się robić wszystko, by zapewnić bezpieczeństwo naszym dzieciom, to równocześnie musimy mieć świadomość, że nie wszystko zależy od nas. Po prostu.






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

poniedziałek, 20 listopada 2017

A czy Ty przyznałbyś się komuś do TEGO?

A czy Ty przyznałbyś się komuś do TEGO?

Kiedy w październiku byłam z synem w szpitalu, doświadczyłam krępującej sytuacji. Pani doktor przyszła na obchód i od razu podjęła ze mną swobodną rozmowę. Wszystko do chwili, gdy zbliżyła się do łóżka malucha i zobaczyła CO leży koło jego dziecięcej główki. Na jej twarzy widziałam konsternację pomieszaną ze skrępowaniem. A może nie powinnam się do tego tak ostentacyjnie przyznawać?

Jeśli jesteście ciekawi, co zobaczyła pani doktor, to śpieszę poinformować, że był to różaniec. Zwyczajny, mały, drewniany, różaniec. Po tamtej sytuacji zaczęłam zastanawiać się, dlaczego ludzie nie przyznają się lub wręcz wypierają się swojej przynależności religijnej albo czemu czują się skrępowani, kiedy widzą przedmioty religijne u kogoś innego? Bycie katolikiem deklaruje w naszym kraju ponad 85% społeczeństwa, więc zupełnie nie rozumiem ani konsternacji naszej lekarki ze szpitala, ani społecznego oburzenia choćby w przypadku gdy jakaś gwiazda telewizji deklaruje nawrócenie - jak Wojciech Amaro - albo wręcz obnosi się właśnie z różańcem niczym pan Karolak na premierze Listów do M 3.

Kolejną rzeczą, niejako przeciwstawną do tej "katolickości", którą niby deklarujemy, a niby się jej wstydzimy, jest nasza przesadna wiara w przesądy. Ja już z tego wyrosłam na szczęście, ale przyznajcie się proszę; czy robiliście 3 kroki wstecz, gdy czarny kot przebiegł Wam drogę? Były takie czasy, że ja się cofałam. A kto z Was wierzy jeszcze w cudowne moce wahadełek czy tak zwanych "łapaczy snów"? O styczność z kartami tarota nawet nie pytam, ani o to ile wróż Maciej zarobił na waszych telefonach. Zapytam za to, zwłaszcza jeśli jesteś matką: a czy ty, przywiązałaś do wózka dziecięcego czerwoną wstążeczkę, by odgonić złe moce i uroki?

I od razu jako następne przychodzi mi do głowy to, czego ludzie w kontaktach towarzyskich wypierają się jak mogą, czyli słuchanie muzyki disco polo. Wystarczy jednak włączyć transmisję koncertu z poprzedniego sylwestra albo płytę z wesela jakiejś kuzynki i się natychmiast okazuje, że nikt nie słucha disco polo, ale wszyscy znają teksty i to nawet tych najnowszych piosenek. Ja osobiście jestem z pokolenia lat 90, które wychowało się na tej muzyce, dlatego - chociaż za aktualnymi trendami totalnie nie nadążam i nowości nie słucham - kocham Boys'ów i Classic, nie wspominając o tym, że te zielone oczy o których śpiewa Zenek Martyniuk to te moje i on by się ze mną chętnie ożenił, ale mój mąż go uprzedził z oświadczynami. No i powiedzcie, jak żyć? ;)


A Wy czego się wstydzicie? I do czego za nic nie chcielibyście przyznać się w towarzystwie?






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

sobota, 18 listopada 2017

Oto aplikacje mobilne, które na pewno ułatwią Ci życie!

Oto aplikacje mobilne, które na pewno ułatwią Ci życie!
kobieta, nowoczesna, laptop, telefon, aplikacje, android, organizacja

Dzisiejsza nowoczesna kobieta nie może obejść się bez dwóch rzeczy: telefonu i karty kredytowej. Mówię oczywiście troszkę pół żartem, pół serio, ale prawda jest taka że świat techniki pozwala nam ułatwić sobie życie na tyle, na ile to tylko możliwe. I choć nie jestem może jakimś rekinem, jeśli chodzi o aplikacje mobilne, to poznałam ostatnio kilka fajnych, którymi chciałabym się z Wami podzielić.

Pierwszą aplikacją niezbędną każdej kobiecie planującej ciążę lub będącej w ciąży polecam apkę Moja ciąża pod patronatem portalu eDziecko.pl


Dzięki temu pożytecznemu narzędziu spokojnie przebrniesz przez 9 miesięcy oczekiwania na dziecko. Aplikacja zawiera praktyczne porady oraz filmy i zdjęcia prezentujące rozwój malucha od poczęcia, poprzez kolejne miesiące aż do porodu. Przyszła mama znajdzie tam również inne przydatne narzędzia takie jak kalkulator tygodni ciąży, kalkulator wagi, poradnik wyprawkowy czy organizer, w którym będzie mogła zanotować daty wizyt lekarskich i badań. Dużym plusem jest też zapewne fakt, iż opiekę merytoryczną nad aplikacją sprawuje wykwalifikowany lekarz-ginekolog. Ja osobiście z niej nie korzystałam, ale ma dość wysokie oceny w Sklepie Google.

A skoro już w temacie ciąży jesteśmy, to kolejna bardzo fajna apka, z której sama od niedawna korzystam, to Clue.


Jest to nic innego, jak kalendarz miesiączkowy - opcja dla kobiet planujących ciążę, stosujących naturalne metody planowania rodziny, ale również dla tych pań, które po prostu chcą być świadome co i kiedy dzieje się z ich ciałem. Po wypełnieniu podstawowych danych, aplikacja analizuje obecny cykl oraz poprzednie i uśrednia te dane, by łatwiej było zaobserwować tendencje naszego cyklu menstruacyjnego. Aplikacja zawiera fachowe porady oraz wiedzę medyczną, nie ma też (na szczęście!) cukierkowo-różowego designu. Zdecydowanie do bardzo przydatnych trzeba zaliczyć funkcje przypominania, np. o zbliżającym się PMS (to ważne z męskiego punktu widzenia - trzeba zrobić zaopatrzenie szafki ze słodyczami), wylicza dni płodne i informuje o nadchodzącym (albo spóźniającym się!) okresie.

Kolejną przydatną kobietom aplikacją, jest Listonic, o którym sama dowiedziałam się całkiem niedawno.


Generalnie to nic innego jak mobilna lista zakupów. Jest o tyle fajna, że synchronizuje listy z różnych dziedzin (spożywka, chemia, przemysłowe, itp.), mamy możliwość głosowego dodawania produktów, jak również dostosowanie naszej listy zakupów do aktualnych promocji obowiązujących w największych marketach. Dodatkiem są tu dostępy do blogów i serwisów kulinarnych, na których możemy szukać inspiracji do zakupów.

A skoro już o zakupach i promocjach mowa, to Sklep Google pełen jest apek z kuponami promocyjnymi zarówno do marketów, jak i do sklepów odzieżowych, dlatego aby ogarnąć cały ten zakupowy szał, prawdziwa kobieta musi mieć aplikację kontrolującą wydatki, jak np. Szybki Budżet.


Z racji mojego przebywania na macierzyńskim, nasze dochody są dość mocno uszczuplone, dlatego chętnie zainstalowałam sobie tę aplikację. Pozwala ona zapanować nad domowym budżetem, dzięki przejrzystej wizualizacji przepływu pieniędzy. Wprowadzasz zarobki i wydatki, możesz ustawić kategorię dla każdego z wydatków, przypisać je do określonego konta, a dzięki przejrzystym wykresom i kalendarzowi codziennie wiesz ile wydałaś i ile jeszcze możesz wydać ;)


A bez jakich aplikacji mobilnych Wy nie możecie się obejść?








Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

czwartek, 16 listopada 2017

Czy jesteś pewna, że dobrze karmisz swoje dziecko?

Czy jesteś pewna, że dobrze karmisz swoje dziecko?

Mleko matki jest najlepszym i najzdrowszym pokarmem dla dziecka - wie to każdy i jest to prawda niezaprzeczalna i nieśmiertelna. Moja córka była karmiona piersią od początku, a kiedy skończyła pół roku zaczęliśmy rozszerzać dietę o słoiki i mleko modyfikowane. Z synem niestety poszło gorzej; ciąża była trudniejsza, poród indukowany, a laktacja za nic nie chciała ruszyć z kopyta. Od początku wspieraliśmy się sztuczną mieszanką, a po półtora miesiąca została nam już wyłącznie butla.

Tak się akurat złożyło, że zostałam wybrana na portalu Babyonline.pl do przetestowania mleka modyfikowanego firmy Nestle - NAN Optipro Plus 2, a z racji tego, że mój Synek skończył 7 miesięcy, przymierzałam się właśnie do zakupu mieszanki z numerem 2. I muszę się przyznać, że wybór pierwszego mleka, był stricte przypadkowy - młody jeszcze w szpitalu był dokarmiany Bebilonem i to właśnie ten produkt kupowałam potem do domu. 

Tym, na co powinnam była zwrócić szczególną uwagę, są te składniki, które mogą mieć niewłaściwy wpływ na rozwój mojego maluszka. Ponieważ dziś moja świadomość jest nieco większa, postanowiłam porównać składy mleka w proszku, którego używałam oraz skład mleka NAN Optipro Plus 2. Zacznijmy jednak od najważniejszego, czyli jakie elementy nie powinny znajdować się w składzie mleka modyfikowanego?

  • syrop glukozowy - jest to cukier prosty, który w dużej ilości może powodować skoki insuliny we krwi, sprzyja zaburzeniom metabolicznym
  • maltodekstryna, maltoza - są badania wskazujące jej negatywny wpływ na florę bakteryjną układu pokarmowego, ponadto wskazują również na jej wysoki indeks glikemiczny, który znacznie podnosi poziom cukru we krwi
  • tłuszcz palmowy - występuje praktycznie we wszystkich mieszankach, wszelkich firm (do spółki z tłuszczami roślinnymi takimi jak rzepakowy, słonecznikowy i kokosowy), wysoka pozycja oleju palmowego na liście składników gwarantuje mniejszą wchłanialność wapnia i tłuszczu
  • lecytyna sojowa - przez wzgląd na możliwość wchłaniania szkodliwych substancji z procesu produkcyjnego, należy jej unikać
  • polidekstroza (spolimeryzowana glukoza) - w małych dawkach nieszkodliwa, ale może wywołać biegunkę
Aby jeszcze bardziej przybliżyć Wam wartościowość obu tych produktów, postanowiłam wyróżnić w składzie te elementy, których w miarę możliwości powinniśmy unikać.

mleko modyfikowane, MM, mieszanka, proszek, skład, kobietadozadanspecjalnych.blogspot.com


mleko modyfikowane, MM, mieszanka, proszek, kobietadozadanspecjalnych.blogspot.com


Jak sami widzicie jeśli chodzi o składniki niepożądane, w jednej i drugiej mieszance nie ma ich znów tak wiele. Mało tego, rozejrzałam się nieco i na rynku ciężko będzie znaleźć takie mleko modyfikowane, które nie zawierałoby tłuszczu palmowego albo lecytyny sojowej. A jeśli chodzi o widoczne różnice między jednym a drugim mlekiem, to są one prozaiczne: Bebilon na przykład pieni się przy mieszaniu, to drugie nie. Bebilon jest również bardziej sypki, "piaskowy" względem Nestle NAN Optipro i przy obu młodemu sporadycznie ulewa się przy odbijaniu. Oba proszki mają też zbliżoną cenę.

Podsumowując, żałuję że w przypadku Córki jak i Syna, pierwsze mleko wybierałam bez zastanowienia i bez przeanalizowania składu. W końcu, jak każda matka, chcę dla moich dzieci tego co najlepsze. Choć Synek pije mleko Nestle NAN Optipro Plus 2 dopiero od kilku dni, to jeśli dalej będzie wszystko w porządku, to myślę że z czystym sumieniem chętnie kupię następne i będę je polecać innym mamom.


A jakie są Wasze doświadczenia z mlekiem modyfikowanym?







Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

wtorek, 14 listopada 2017

Czego pragną kobiety?

Czego pragną kobiety?

mężczyzna, kobieta, relacja, męskość, siła, umiejętności, związek

Kiedy przypominam sobie jakich chłopaków wybierałam na swoich partnerów w kolejnych okresach życia, to przestrzał jest całkiem spory: był klasowy głupek w gimnazjum, był licealny "lowelas" do którego po cichu wzdychała połowa dziewczyn w klasie, a na studiach był facet zupełnie od czapy - nie w moim typie ani wizualnie, ani mentalnie. I tak teraz myślę sobie, że nasze mamy, a już na pewno babcie miały chyba łatwiej - stawiały na zaradnych facetów z konkretnym fachem w ręku, by w ten sposób mieć pewność, że taki chłop w domu to i zarobi na rodzinę i kran naprawi. 

Gdy czasem zastanawiam się, jakiego mężczyzny poszukują współczesne kobiety, mam w głowie kilka obrazków. Pierwszy z nich, to ten krążący po internecie mem, na którym przystojny i muskularny facet przybija coś do ściany, a pod zdjęciem widnieje napis: "Nie wiem co on naprawia, ale chcę żeby i u mnie się zepsuło". Mam jednak wrażenie, że w tych zachwytach nie chodzi wcale o umiejętności "złotej rączki", które tak bardzo ceniły pokolenia kobiet przed nami. W tym wypadku - kiedy do każdej zepsutej rzeczy możemy wezwać fachowca - od partnera oczekujemy co najwyżej, by potrafił wstawić pralkę albo zmywarkę. Wydaje mi się, że dzisiejsze kobiety stawiają bardziej na to, by przyjemnie było na tego faceta przy tej pralce popatrzeć.

I owszem, kochamy naszych mężczyzn niezależnie od tego czy noszą ze sobą kaloryfer czy bojler, ale zdecydowanie nie bez znaczenia jest to, jakie wrażenia może przynieść nam obcowanie z naszym facetem sam na sam. Wpływa na to - jak sądzę - olbrzymi sukces powieści erotycznych, pod wpływem których kobiety mocno skonfigurowały swoje oczekiwania względem płci brzydszej. Dlatego zapewne nie akceptujemy tak łatwo zaniedbania fizycznego, nie chcemy też byle jakiego i szybkiego seksu (mówiąc 'szybkiego' mam na myśli: "szybko, szybko bo zaraz dziecko się obudzi"). Męskość w sypialni jakiej oczekujemy, to wyrozumiałość partnera dla naszych fantazji ale i obaw, dla sympatii i antypatii w kwestii gadżetów, zachowań czy wybujałych pozycji z Kamasutry, Dziś liczymy na to, że partner będzie chciał zadbać w równym stopniu o nasze zadowolenie, co o swoje.

Ale poza ekscesami w sypialni musimy się też mierzyć z codziennością. O ile patriarchalny model rodziny pasujący do naszych babć był dobry czterdzieści lat temu, o tyle dzisiaj stawiamy raczej na równouprawnienie w związku; wychowujemy dzieci wspólnie, razem zarabiamy na dom, dzielimy też obowiązki. Dzisiejsze kobiety oczekują tego, że ich partner będzie potrafił tak samo utrzymać rodzinę i dom, jak tego, że pozwoli żonie wykazać się zawodowo, jeśli taka zastanie ich rzeczywistość. Wszystko to jest równoznaczne niejako z faktem, że innych facetów wybieramy na przygodne znajomości, a zupełnie innych na życiowych partnerów. Jako dowód mogę przytoczyć przykład mojego faceta z czasów studiów - totalnie niepasującego do tego, czego szukałam w facetach i mojego męża, który jest całkowitym jego przeciwieństwem. Na plus oczywiście.

Bo o ile w chwilowych znajomościach możemy jakoś znieść przerost 'testosteronu nad treścią', o tyle na dłuższą metę oczekujemy, że facet będzie okazywał trochę więcej emocji niż głośne beknięcie po kolejnym piwie. Męskość, której szukamy na lata nie opiera się na wyprężonych muskułach, bo dużo cenniejsza będzie umiejętność okazywania uczuć i emocji. Nic tak nie rozczula kobiety (a przy tym jest jednocześnie męskie do potęgi 'entej') jak mężczyzna tulący swoje nowo narodzone dziecko. Nic nie jest tak męskie jak emocjonalny ojciec, który cieszy się z pierwszych kroków dziecka, krzyczy radośnie gdy pociecha pojedzie pierwszy raz na rowerze, który prowadzi za rękę przez życie bawiąc i ucząc. Nic nie jest równie męskie, jak umiejętność okazywania uczuć.


A wy, drogie Panie, co uważacie za najbardziej męskie u waszych facetów?



Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)



niedziela, 12 listopada 2017

Jak skutecznie (ale po swojemu!) odpieluchowałam...trzylatkę.

Jak skutecznie (ale po swojemu!) odpieluchowałam...trzylatkę.
dziecko, niemowlę, pielucha, toaleta, nocnik, odpieluchować


Mam takie przeczucie, że jeśli jesteś akurat rodzicem przedszkolaka albo przynajmniej dziecka, które z porzuceniem pieluch poradziło sobie koncertowo, to zapewne po przeczytaniu tytułu parsknąłeś śmiechem. I zapewne myślisz też, że kiepska ze mnie matka, skoro doprowadziłam do tego, że trzylatka do tej pory pomyka w pampersach... Cóż to za filozofia odpieluchować przedszkolaka, skoro już półtoraroczne dzieci siadają same na nocnik?

Ja jednak, wbrew temu co o mnie pomyśleliście, wcale nie postanowiłam zostawić rozwoju mojej Córki przypadkowi. Świadczy o tym chociażby fakt, że podejścia do pozbycia się pieluchy mieliśmy w naszej rodzicielskiej karierze co najmniej trzy. Pierwsze miało miejsce zaraz po jej drugich urodzinach - zaopatrzyliśmy się w nocnik oraz nakładki na sedes i próbowaliśmy. Założyliśmy też, że jeśli Córka załapie o co chodzi z samodzielnym załatwianiem się, to od razu spróbujemy nakłonić ją do wizyt bezpośrednio w toalecie. O - my - naiwniacy.

Niestety, dziecko moje ni w ząb nie kumało o co nam chodzi, nawet gdy przez przypadek akurat wysadzona załatwiła się na nocnik, a my oklaskiwaliśmy ją gorąco niczym pasażerowie samolotu zaraz po wylądowaniu. Siadanie na nocnik, wstawanie, spacerowanie. Nocnik służył jej bardziej do zabawy albo jako krzesełko. A próby przyzwyczajenia jej do funkcjonowania w bieliźnie kończyły się niestety kałużami na panelach. Kanapie też się oberwało (wielokrotnie), krzesłom przy stole, dywanowi w pokoju...

Kolejną próbę podjęliśmy w lutym, jeszcze przed trzecimi urodzinami, gdy zapisaliśmy Młodą do przedszkola na kilkugodzinne zajęcia adaptacyjne. I być może kumulacja stresujących wydarzeń jakim było pozostawianie jej w przedszkolu oraz zbliżający się termin mojego porodu sprawiły, że Córka w ogóle nie chciała współpracować. Sądzę też, że ze względu na fakt iż panie w przedszkolu nie miały ochoty współpracować z nami w tej kwestii, tłumacząc 'że zima', 'że mają wykładziny' oraz 'że powinniśmy trenować z córką w domu, bo...', również my nie włożyliśmy w to wystarczająco dużo zaangażowania.

Jak się jednak okazało, 'co się odwlecze, to nie uciecze'. Przyszła wiosna, Córa skończyła trzy lata. Raz na jakiś czas, w przypływie przebłysku, zdarzało się jej zasygnalizować potrzebę wizyty w toalecie. Przyszło lato, przebłyski zaczęły się nasilać - doszło nawet do tego, że będąc w przedszkolu wykradała się do łazienki, ściągała pieluchę i załatwiała się, po czym niepostrzeżenie wracała na salę zabaw.  Pomyślałam, że może nadszedł ten moment, więc za każdym razem po powrocie do domu zamienialiśmy pieluchę na majtki. Zdarzało się, że musiałam ją przebierać trzy razy w ciągu godziny. Znów oberwało się kanapie i innym meblom. Moja cierpliwość jednak się opłacała - piszę moja, bo to ja przez większą część dnia przebywam z dziećmi w domu - i w końcu Córa załapała.

Teraz sama, często bez przypominania czy dopytywania, woła siusiu albo sama zasuwa do łazienki i załatwia sprawę. Powoli też odblokowuje się w kwestii robienia kupy, bo początki wiązały się z płaczem i frustracją. I nawet noce udaje jej się przesypiać na sucho, bez potrzeby zakładania pieluchy. Cieszę się, że w końcu mamy ten temat za sobą i żałuję jedynie swoich niepotrzebnych frustracji. Wszystko widać musi mieć swój czas i miejsce.


A jak Wam poszło odpieluchowanie dzieci?





Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

piątek, 10 listopada 2017

Oszczędzanie przez gotowanie, czyli ile kosztuje mnie dieta?

Oszczędzanie przez gotowanie, czyli ile kosztuje mnie dieta?
dieta, jadłospis, odchudzanie, potrawy, obiad, śniadanie, kolacja, oszczędzanie

Dzisiejsze społeczeństwo dzieli się na dwoje: pierwsza połowa jest na diecie, a druga połowa ma drgawki na dźwięk słowa 'dieta'. Tym drugim kojarzy się ona zwykle z byle jakim i niesmacznym jedzeniem oraz wiecznym poczuciem głodu. W takim razie czy z bycia na diecie wynikają jakieś plusy? Co można oszczędzić, będąc na diecie? I czy naprawdę się chudnie?

Jeśli pytacie, dlaczego w ogóle się zdecydowałam na dietę, to pierwszym (i oczywistym) powodem jest mój osobisty konflikt z wagą łazienkową: nie ma się co oszukiwać, dwie ciąże zrobiły z moim ciałem swoje, zwłaszcza że nie przykładałam zbyt wielkiej uwagi ani do ćwiczeń, ani do tego co jadłam, w związku z tym moje odbicie w lustrze nieco przestało mi się podobać. I nawet mój Mąż, który twierdzi uparcie, że dla niego zawsze jestem piękna, na rzucone w przestrzeń hasło "Chyba pora trochę schudnąć", przez grzeczność nie zaprzeczał. No i chyba mentalnie doszłam też do wniosku, że należałoby w końcu zmienić nawyki żywieniowe, a przy okazji dać dzieciom dobry przykład.

Ponieważ chcę rzetelnie napisać, co mi dała dieta, to informuję, że wykupiłam sobie ją na Bebio.pl - i od razu mówię, że nie jest to żadna kryptoreklama. W pierwszej kolejności zarejestrowałam się na stronie i wypełniłam ankietę personalną - wymiary, waga, wzrost, wiek, sposób funkcjonowania i aktywność fizyczna oraz zaznaczyłam w jakiej formie i ile posiłków dziennie chcę spożywać. Miałam też możliwość wyboru jeśli chodzi o długość przygotowywania posiłków - co da osób zapracowanych z wypełnionym po brzegi grafikiem może mieć spore znaczenie. Następnie dostałam gotowy jadłospis, a wraz z nim listę zakupów. Gdzie w tym wszystkim moja oszczędność?

W pierwszej kolejności oszczędzam czas. Nie muszę każdego dnia zastanawiać się, co ugotuję na następny dzień i jeszcze na następny - gotowy jadłospis niweluje ten problem. Również czas poświęcony na zakupy w markecie, które zwykle trwały w moim przypadku około dwóch godzin, skrócił się do 45 minut - gotowa lista produktów jest tu dużym ułatwieniem. Zapotrzebowanie na konkretne produkty wpływa na to, że oszczędzam jedzenie - choć właściwie powinnam powiedzieć 'nie marnuję jedzenia'. A według badań, w Polsce marnuje się ponad 8 milionów ton jedzenia, z czego indywidualni konsumenci - jak Ty czy ja - marnują ponad 2 miliony. Kupowanie tylko niezbędnych rzeczy sprawia, że na koniec tygodnia nie wyrzucam przeterminowanego jedzenia, zgniłych warzyw bądź owoców albo starych kotletów, których nikt akurat nie zjadł. Wykorzystuję wszystko to, co kupiłam.

No i co najistotniejsze, oszczędzam pieniądze. W zależności od tego jaki układ posiłków wybierzemy - ja mam poniedziałek, wtorek to samo, środa zmiana, czwartek i piątek to samo, i sobota niedziela różnie - po pierwszych, drugich, czy kolejnych zakupach jesteśmy już w stanie określić koszt niezbędnych produktów. A gdy wiem, ile za to wszystko zapłacę, zdecydowanie jestem w stanie bardziej zapanować nad domowym budżetem. Podobnie w kwestii powielania posiłków: jedzenie dwa dni pod rząd tego samego to mniej produktów do kupienia i automatycznie mniej pieniędzy do wydania.

Zaskoczeniem był dla mnie również fakt, że posiłki są sycące i smaczne. Dla osoby takiej jak ja, której dotychczasowy stosunek do wielu warzyw był taki, że najlepiej gdy każde z nas będzie żyło swoim życiem, była to miła niespodzianka. Jest coś jeszcze - co większość z Was pewnie najbardziej chciałaby usłyszeć - tak, będąc na diecie faktycznie chudnę. O tym jednak, ile schudłam i jak mi to wszystko idzie, napiszę już w osobnej notce.


A jaki jest Wasz stosunek do odchudzania i do diet? Stosowałyście w życiu jakąś dietę chociaż raz?







Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

środa, 8 listopada 2017

Sprawdzone sposoby na organizację domowej przestrzeni.

Sprawdzone sposoby na organizację domowej przestrzeni.
porządek, minimalizm, ipad, kawa, długopis, dokumenty, organizacja przestrzeni


Świat zmierza dziś do ku temu, byśmy ciągle nabywali kolejne przedmioty nawet, jeśli w naszych domach piętrzą się stosy podobnych rzeczy. Utraciliśmy również zwyczaj naprawiania; gdy coś się psuje wolimy daną rzecz wyrzucić i po prostu kupić nową. Czy można zapanować nad konsumpcyjnym stylem życia? Czy można pozbyć się bałaganu skutecznie? Jak oczyścić domową przestrzeń, by żyło nam się lepiej?

Pierwszą sprawą, którą powinniśmy wziąć 'na tapetę' biorąc się za porządki jest weryfikacja problematycznych stref w naszym domu. Warto najpierw rozejrzeć się dookoła i na kartce wypisać miejsca, w których tworzy się bałagan. Według mnie nie ma też większego znaczenia, czy będziecie rozkładać na czynniki pierwsze półkę po półce, czy tak jak ja, od razu wywalicie wszystko na środek pokoju i zaczniecie segregować. Najistotniejsze jest, by biorąc do ręki dany przedmiot od razu być pewnym jego przeznaczenia: zostaje lub nie. Jeśli macie problem z podjęciem decyzji, proponuję zadać sobie pytanie, czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy/roku korzystaliśmy z tej rzeczy albo czy w ciągu najbliższych miesięcy z niej skorzystamy? Jeśli nie, sprawa jest jasna.

Podobnie kwestia ma się z rzeczami zepsutymi lub zniszczonymi - wszystko powinno wylądować w koszu na śmieci. Warto wcześniej zastanowić się, jak chcielibyśmy by wyglądała dana strefa w naszym domu i przygotować niezbędne pomoce jak np.: koszyczki, organizery czy segregatory. Jak większość kobiet chyba ja osobiście mam wieczny problem z szafą, ale również z szafką na leki. Nim zmieniliśmy meble również mój salon przypominał chwilami graciarnię - dziś na szczęście jest już lepiej.

Wielu ludzi boryka się również ze skłonnością do pozostawiania wielu przedmiotów na wszelką ewentualność albo jak kto woli na okoliczność "jeszcze się przyda" - mój mąż odziedziczył w genach właśnie tę przypadłość i choć zamysł pod tytułem "nie będę musiał kupować jak mi to będzie kiedyś potrzebne" może i ma sens, to mimo wszystko sprawia, że zamiast mieć bałagan w domu, przenosimy go do schowka/piwnicy czy inne miejsce. Dlatego zdecydowanie uczulam: porzućcie pomysł tworzenia grupy takich rzeczy. Albo coś jest w użytku i jest potrzebne albo nie.

Co można zrobić z przedmiotami uznanymi przez nas za niepotrzebne? Opcji mamy kilka, choć najprościej oczywiście wyrzucić. Można jednak spróbować sprzedać - mamy mnóstwo portali na których można zamieszczać bezpłatne ogłoszenia; ja osobiście w ten sposób pozbyłam się mebli, ubranek dziecięcych,czy lokówko-suszarki. A jeśli nie uda wam się niepotrzebnych gratów spieniężyć, zawsze możecie oddać je potrzebującym, natomiast osobom z zamiłowaniem do DIY proponuję przerobić stare rzeczy i ponownie wykorzystać je, ale już do czegoś zupełnie innego. Co prawda to rozwiązanie nie zmniejsza nam faktycznego stanu ilości rzeczy, ale co kto lubi.

Pozostaje również najistotniejsza sprawa, czyli jak ten stan uporządkowanej przestrzeni domowej zatrzymać na dłużej? Po pierwsze, musimy pamiętać że każda rzecz ma swoje miejsce i zawsze powinna na nie wracać - tak dla przykładu: miejsce dokumentów jest w segregatorze, a ubrań w szafie (a nie na krześle!). Druga sprawa: o ład należy dbać regularnie i chodzi mi o to, że o ile ścieranie kurzy powinno mieć miejsce choć raz w tygodniu, o tyle przegląd aktualnie posiadanego dobrostanu należy robić przynajmniej raz na trzy miesiące - w końcu, jak powiedziałam na początku, rzeczy wciąż nam przybywa. Po trzecie - to dotyczy głównie pań - powinniśmy dwa razy przemyśleć sensowność kupowania danego przedmiotu; warto wcześniej zaplanować zakupy, zastanowić się nad naszymi potrzebami i użytecznością potencjalnego nabytku. Innymi słowy, klucz do sukcesu to samodyscyplina. :)

A Wy, jakie macie sposoby na ogarnięcie swojej domowej przestrzeni?






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

poniedziałek, 6 listopada 2017

Kłamstwa o miłości, w które wciąż chcemy wierzyć.

Kłamstwa o miłości, w które wciąż chcemy wierzyć.
para, zakochani, miłość, związek, kobieta, mężczyzna, kawa, mops

Mój mąż twierdzi, że jak na kobietę, mam dość nietypowe poglądy. Jeden z nich jest taki, że nie oglądam komedii romantycznych. Kiedyś nawet obiecałam sobie, że jeśli napiszę książkę to zatytułuję ją "Jak ja nie cierpię seriali!" albo jakoś podobnie. Skąd ten pomysł? Głównie stąd, że te wyidealizowane związki, które pokazują w filmach i te spełnione miłości aż po grób, o których napisano już tyle książek, nijak się mają do prawdziwego życia i relacji dwojga ludzi.

Istnieje wiele oklepanych sloganów dotyczących związku. Kto z nas nie słyszał chociażby o tym, że przeciwieństwa się przyciągają? Jak dla mnie, to hasło nie ma kompletnie sensu. Owszem, różnice poglądów będą zdarzać się każdemu, ale jak dla mnie nie da się zbudować silnego i stabilnego związku, jeśli dwoje ludzi ma więcej cech indywidualnych niż wspólnych. Każdy związek powinien opierać się na mocnych fundamentach - podobnych poglądach, jednakich zainteresowaniach, zbliżonym spojrzeniu na wspólne życie.

Oczywiście próbując dobrać się w parę, nie powinniśmy zbytnio idealizować związku. W praktyce jednak wiele moich koleżanek singielek wciąż skrycie marzy o 'tym jedynym', który gdzieś tam na nie czeka. Każdy bowiem lubi mieć poczucie (i słyszeć), że w swoim związku dobrał się z drugą stroną niczym 'dwie połówki jabłka'. Słabe punkty tej teorii są takie, że jeżeli nasz partner nie wpasuje się perfekcyjnie w te nasze oczekiwania, nie będziemy walczyć o ten związek, bo od razu wyjdziemy z założenia, że to po prostu nie był ten jedyny. Grozi to wieloma zawodami miłosnymi, za które niesłusznie będziemy obwiniać drugą stronę.

Często też, niejako w konsekwencji tego idealizowania związku, zaczynamy mylnie sądzić, że jeśli będziemy wystarczająco się starać, to uda nam się zmienić drugą osobę; dopasuje się ona do naszych wymagań - zmieni swoje poglądy, zachowanie, zacznie nas inaczej traktować. Ale każdy kto wyrwał się z toksycznego związku zapewni was, że nic bardziej mylnego. Nie da się własnym zachowaniem naprawić tego, co jest nieodpowiednie w drugim człowieku. Każdy ma wpływ wyłącznie na własny charakter i zachowanie.

A jeśli już o nieudanych związkach czy małżeństwach mowa, to chciałabym obalić mit, że pojawienie się dziecka naprawi problemy w związku. Z własnego doświadczenia mogę Was zapewnić, że jeśli nie potraficie znaleźć porozumienia ze swoim partnerem, a konflikty to Wasza codzienność, zostanie rodzicem nie naprawi tej sytuacji. Powiedziałabym nawet, że początki rodzicielstwa to najczęściej sprawdzian dla stabilności związku: opieka nad maluchem, nieprzespane noce i inne trudności egzaminują wasze umiejętności współpracy, wzajemne wsparcie i szacunek. Dlatego jeżeli w Waszym związku coś nie gra to radzę, byście postarali się to zrehabilitować jeszcze zanim zdecydujecie się na powiększenie rodziny.


A czy Wy spotkaliście się z innymi sloganami dotyczącymi miłości, które nijak nie sprawdzają się w codziennym życiu? Napiszcie!






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

środa, 1 listopada 2017

Dziecko w szpitalu. Jak to przeżyliśmy?

Dziecko w szpitalu. Jak to przeżyliśmy?
dziecko w szpitalu, szpital, wenflon, tlen, rurki, choroba, aparatura, leki, leczenie

Pierwszy raz łzy stanęły mi w oczach w gabinecie pediatry, kiedy to zawyrokował zapalenie płuc i wystawił skierowanie do szpitala. Ponieważ moja Córka przez pierwszy rok swojego życia nie chorowała wcale, a i potem nie borykaliśmy się z niczym poważniejszym od przeziębienia, miałam nadzieję że i mój półroczny Syn się jakoś uchowa. I pewnie dlatego nawet czekając na izbie przyjęć, potem na rentgenie płuc i później jeszcze w gabinecie wciąż miałam nadzieję usłyszeć, że owszem, choroba poważna, ale możemy leczyć ją w domu. Niestety, noł fakin łej.

Kiedy przed północą wylądowałam w końcu z synem w naszym szpitalnym pokoju, w którym przebywała już inna mama z dzieckiem chorym na zapalenie oskrzeli, musiałam w końcu przyswoić, że szpitalna rzeczywistość stała się faktem. Kiedy syn zasnął, a ja wypłakałam już wszystkie emocje, zmęczenie, strach i nerwy, przyszła pora na ogarnięcie sytuacji. Kto mnie zna ten wie, że z założenia nie cierpię szpitali, a ponieważ nie miałam dotąd żadnego doświadczenia - poza dwukrotnymi 'wczasami' na oddziale położniczym - kwestia pobytu z dzieckiem w szpitalu, była dla mnie totalną nowością.

Pierwszą sprawą, którą musiałam w środku nocy ogarnąć, było spanie. Ponieważ tego dnia przyjęto sporo dzieci, nie załapałam się na leżankę i dlatego pierwszą noc przekoczowałam na dmuchanym materacu do pływania. A to i tak wyłącznie dzięki temu, że dziadkowie stanęli na wysokości zadania i przejąwszy wnuczkę umożliwili mojemu mężowi kursowanie po 30km między domem a szpitalem. I dopiero na drugi dzień zaczęłam zastanawiać się, dlaczego skoro szpital (przynajmniej teoretycznie) oferuje możliwość noclegu, to jednocześnie nie zapewnia łóżek polowych w ilości odpowiedniej do przebywających na oddziale rodziców?

Na moje (i współlokatorów) szczęście, pokój był na tyle przestronny, że nie wchodziłyśmy sobie za bardzo w drogę. Pozytywnie zaskoczyły mnie za to warunki sanitarne, bo choć łazienka była jedna na dwa pokoje, to była spora i czysta (!) i w całkiem niezłym stanie technicznym. A z tego co wiem z opowiadań - choćby z wpisu Tamary Tur o jej odczuciach z pobytu na oddziale pediatrycznym - pobyt w niektórych placówkach wygląda tak, jakby wcale nie przewidywano tam obecności rodziców i traktowano ich wręcz jak intruzów.

Z tego zapewne powodu, szpital - również ten w którym byliśmy - nie przewiduje wyżywienia. Opcje dostępne dla koczujących przy dzieciach rodziców to szpitalny bufet albo dwie knajpy w sąsiedztwie szpitala. Z wycieczek poza szpital zrezygnowałam od razu - nie wyobrażam sobie zostawić swojego syna samego, nawet gdyby spał i zniknąć na kilkanaście (albo więcej) minut. A gdy drugiego dnia zobaczyłam w oddziałowej kuchni danie przyniesione z bufetu przez inną mamę, byłam już pewna, że ta opcja również odpada. Moje wyżywienie opierało się więc na dowożonych mi przez męża obiadach i kanapkach.

Jeśli chodzi o opiekę medyczną, zachowanie czystości czy ogólne zasady funkcjonowania w szpitalu, to myślę że wszystko zależy od tego, gdzie (i na kogo!) trafimy. My mieliśmy to szczęście trafić na empatyczne i miłe pielęgniarki. Pani doktor prowadząca wydawała się być w porządku, chociaż miałam kilka drobnych zastrzeżeń co do sposobu leczenia Syna, podobnie jak zastanawiały mnie - czasem wykluczające się - opinie lekarki prowadzącej i innych dyżurujących lekarzy. I choć w końcu wypisali nas po półtora tygodnia do domu, Syn nadal dostaje leki i musi być pod stałą kontrolą lekarza pediatry.

A jakie są Wasze doświadczenia z lekarzami i szpitalami?



Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)