wtorek, 23 stycznia 2018

Oko za oko, ząb za ząb...Czy zawsze warto?

Oko za oko, ząb za ząb...Czy zawsze warto?
kobieta, boks, praca, walka, stanowisko, korporacja, nieuczciwość, honor

Przez całe życie moi rodzice powtarzali mi jak mantrę, że jestem takim typem człowieka, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Twierdzili, że dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych i nikt tak nie potrafi walczyć o swoje, bo gdy ktoś mi zamyka przed nosem drzwi, wchodzę przez okno albo przez komin. Trudności w moim życiu były wyłącznie poprzeczką do przeskoczenia - choć powinnam powiedzieć do obejścia - bo jak coś ciężko przeskoczyć to zapewne łatwiej obejść, a kombinowanie to była od zawsze moja specjalność.

Nigdy nie pozwalałam na to, by inni ludzie 'wchodzili mi na głowę' i choć zwykle starałam się być fair wobec otoczenia, to szybko nauczyłam się, że niektórzy aż proszą się o to, by ich traktować tak samo, jak oni traktują ciebie albo i gorzej. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałam, że takie zachowanie nie ma sensu, bo wygląda trochę jak kamienie rekinów: niezależnie od tego, czy próbujesz odpłynąć, czy rzucasz im hurtowe ilości padliny, prędzej czy później i tak wrócą, by cię pożreć. Może to płytkie porównanie, ale jeśli ktoś pracował w korporacji, powinien zrozumieć co chcę powiedzieć. Ze swojego życia mogłabym przytoczyć mnóstwo przykładów sytuacji, gdy ktoś mnie potraktował źle, niesprawiedliwie osądził czy plotkował na mój temat. Nie mam pojęcia czy to mój asertywny charakter, czy szczerość do bólu, ale jak magnes przyciągam ludzi, którzy (czasem nawet bez przyczyny) usilnie próbują uprzykrzyć mi życie.

I chociaż zmieniłam swoje podejście głównie dla spokoju własnego sumienia, ciągle przekonuję się, że świat nie zawsze gra z nami fair play. Za przyczyną mojego wywodu stoi sytuacja, która zmusiła mnie do poszukiwania nowej pracy. Na moim obecnym stanowisku w firmie pracuje właśnie osoba, którą wybrałam na prośbę i z polecenia kolegi z działu, która miała podjąć pracę ze świadomością, że po urlopie macierzyńskim będę chciała wrócić na swoje stanowisko i mi to stanowisko zwolnić. To miał być dla niej dodatkowy zarobek. Gdy niedawno skontaktowałam się z tą osobą by potwierdzić ważność naszej dżentelmeńskiej umowy, ta zaczęła kręcić i wić się jak wąż. Jak się okazało umowy ustne, podobnie jak słowo honoru, współcześnie dla wielu ludzi znaczą tyle co nic.

Charakter podpowiada mi: "Walcz, bij się o to, co twoje! Umowa była inna!", rozsądek zaś, który u mnie ulokowany jest jakoś dziwnie blisko serca mówi: "Daj sobie spokój, bo robienie batalii o stanowisko nie ma sensu. Pomyśl o pracy, która oprócz dobrych zarobków da ci stabilność". I wiecie co? Odpuściłam, chociaż to zupełnie nie w moim stylu. Podobnie jak mierzenie ludzi swoją miarą, tak oczekiwanie, że będą wobec mnie tak po prostu uczciwi, nie ma sensu. I chociaż przyznaję, że żałuję utraty pracy, bo poza zarobkami miała jeszcze  kilka plusów, to nie chcę by pieniądze były tym, co zmusi mnie do jakiegoś "upodlenia", czy do zachowania się w sposób, którego potem na pewno będę żałować. Chcę być dobrym człowiekiem i tak traktuje innych. Chcę by inni byli dobrzy i uczciwi, ale niestety nie są i może może nigdy nie będą. I z tym muszę się jakoś pogodzić.






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

sobota, 13 stycznia 2018

Relacje międzyludzkie to skomplikowana sprawa.

Relacje międzyludzkie to skomplikowana sprawa.
relacje, układy, praca, kontakty międzyludzkie, zaufanie, zdrada, oszustwo

Przez całe swoje dorosłe życie powtarzam, że jestem tym typem człowieka, którego na "dzień dobry" albo pokochasz albo znienawidzisz. Nigdy nie narzekałam na trudności w nawiązywaniu kontaktów, chociaż budowanie trwałych przyjaźni czy relacji wychodziło mi różnie. Jestem osobą szczerą i bezpośrednią, nie mam problemów z mówieniem komuś prawdy prosto w twarz, zwłaszcza gdy to prawda dla niego niewygodna. Nie bawię się też w plotkowanie i układy, bo to dla mnie strata czasu. Czarną stronę mojego charakteru rekompensuje jednak lojalność i poczucie humoru, bo jeśli mnie polubisz, możemy razem konie kraść.

W wieku trzydziestu lat nie dorobiłam się jednak nadal prawdziwej przyjaciółki, być może dlatego że kontakty z dziewczynami wychodziły mi tylko do czasu, gdy na horyzoncie nie pojawił się pierwiastek męski. Doskonale pamiętam, gdy w wyniku powstania gimnazjum i przemieszania roczników trafiłam do klasy złożonej z przeważającej ilości znanych mi od podstawówki koleżanek i piętnastu zupełnie nowych kolegów - tak zwana solidarność jajników przestała wtedy istnieć po mniej więcej dwóch tygodniach. Kiedy dziewczęta wyczuły, że bardziej się odnajduję w męskiej grupie niż u nich, na prawie miesiąc zostałam wykluczona z jakiejkolwiek współpracy z damskim gronem.

Dogadywanie z facetami zawsze szło mi dużo lepiej, dlatego że - jak dotąd sądziłam - nie trwonili oni czasu na typowo babskie zagrywki; nie bawili się w plotkowanie, nie tracili czasu na knucie, kombinowanie i intrygi, a gdy czegoś chcieli - najzwyczajniej mówili prosto z mostu. Jasny układ i prosta komunikacja były tym, co mi wtedy wyjątkowo odpowiadało, dlatego przez całe życie uzbierałam w gronie znajomych większą ilość kolegów niż koleżanek. Właściwie śmiało mogłabym powiedzieć, że te męskie cechy odpowiadają mi do dzisiaj, niestety doświadczenie zdobyte - co prawda głównie w kontaktach zawodowych - dowodzi, że mężczyźni przejęli większość niechlubnych wad, których kiedyś brzydził się ród Marsjan.

Mogę też śmiało powiedzieć, że przez większą część życia, choćby i nieświadomie, podchodziłam do ludzi ze sporą dozą zaufania. Nie oznacza to oczywiście, że od razu dzieliłam się z każdym napotkanym człowiekiem największymi sekretami, powierzając przy tym życie i majątek, ale w miarę poznawania starałam się mierzyć innych miarą tego, jak sama chciałam być odbierana. Niestety takie cechy jak brak słowności i rzetelności, czy skłonności do konfabulacji wychodziły dość szybko, a często niestety doświadczałam tej mrocznej strony boleśnie na własnej skórze. I choć nauka nie poszła w las, a ja starałam się być ostrożna w relacjach, o tyle - jak to mówią - atak zawsze nadejdzie, z najmniej spodziewanej strony.

I tak naprawdę, jedyne sensowne pytanie, jakie w tej chwili przychodzi mi do głowy, brzmi: czy tylko ja mam takiego pecha do ludzi, czy to jednak w społeczeństwie zanikają kompletnie pewne wartości i ludzkie odruchy?






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)


wtorek, 9 stycznia 2018

Na zdrowiu dzieci nie oszczędzam!

Na zdrowiu dzieci nie oszczędzam!
dzieci, dziecko, choroba, wirus, infekcja, leczenie, lekarz, doktor, koszty leczenia, prywatna opieka medyczna

To było mniej więcej wtedy, gdy Córka miała może z pięć, czy sześć miesięcy. Przy którejś towarzyskiej wizycie, szwagierka - internistka - zasugerowała nam, że młoda może mieć problemy ze słuchem. Według niej słabo reagowała na dźwięki, nie wodziła wzrokiem... Serca zabiły nam mocniej. Jak to? Nasze dziecko niedosłyszy? Może być głuche? Zrobiliśmy co w naszej mocy, by dostać się do najlepszego centrum słuchu w naszej okolicy i po kompleksowych badaniach, mieliśmy pełny obraz sytuacji. Na nasze szczęście, ze słuchem Córci wszystko było w porządku.

Ale każdy kto ma dziecko wie, że każda choroba, nawet ta z pozoru błaha infekcja, to co najmniej kilka dni czuwania i podwyższonego ciśnienia rodziców. Mój Syn, na ten przykład, mając niewiele ponad pół roku zdążył już zafundować nam półtora tygodnia choroby nerwowej, gdy przejęty od siostry kaszel zamienił się w zapalenie płuc i skończył się pobytem w szpitalu. Kiedy się w końcu pozbyliśmy cholerstwa, wcale nie cieszyliśmy się zdrowiem zbyt długo, bo po jednym listopadowym tygodniu w przedszkolu Córka przyniosła kolejnego wirusa, który położył ich oboje do łóżka na prawie 4 tygodnie.

Zważywszy na to, ile pieniędzy zostawiliśmy w aptece w ciągu ostatnich trzech miesięcy, to cały ten wpis mógłby się zakończyć kropką w tytule. Nie chodzi jednak o poniesione koszty leczenia dzieciaków, bo prawda jest taka że gdybym miała czekać z dziećmi na wizyty u pediatry w ramach NFZ to przyznaję szczerze, każde przeziębienie zdążyłoby się rozwinąć na tyle, że mogłabym od razu ustawić się w kolejce do szpitala. Terminy oczekiwania są długie, lekarz ma dla ciebie góra 10 minut czasu - swoją drogą, zanim powiem co dolega dziecku i zdążę je rozebrać do badania, mija co najmniej pięć minut, jak więc lekarz ma dokładnie obejrzeć dziecku i z rozwagą dostosować odpowiednie leczenie?

Dlatego, choć sama z tej możliwości nie korzystam, wykupiliśmy dla naszych dzieci prywatną opiekę medyczną i każdemu, kto finansowo może sobie na to pozwolić, serdecznie tę opcję polecam. Wiele osób w ramach benefitów zatrudnieniowych może liczyć na kartę medyczną dla siebie i często również dla członków rodziny. Jest to opcja na tyle wygodna, że w razie potrzeby przez infolinię umawiam wizytę w placówce, która najbardziej mi odpowiada, bądź umawiam wizytę lekarza do domu. Lekarz poświęca moim dzieciom na takiej wizycie tyle uwagi i czasu, ile potrzeba, bez stresu że za drzwiami kolejni pacjenci przebierają nogami. Dodatkowo jest to o tyle wygodne, że przychodzi do nas ten sam lekarz w związku z tym jest zorientowany w naszej "historii chorobowej".

Nasz pan doktor na przykład, pamięta moje dzieci już do tego stopnia, że gdy mój młody w piątek przed Wigilią dostał 39 stopniowej gorączki, lekarz po przekroczeniu progu salonu zauważył, że przestawiliśmy stół, by zrobić miejsce na choinkę. Śmialiśmy się, że niedługo chyba pan doktor z nami zamieszka, a parę chwil później panie w przydomowej aptece proponowały to samo mnie.


A Wy, macie dobre doświadczenia z publiczną służbą zdrowia? Napiszcie w komentarzach!






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Dzień, w którym zmienia się dla mnie wszystko..... i nic.

Dzień, w którym zmienia się dla mnie wszystko..... i nic.

Mam takie - dla niektórych pewnie irytujące - zboczenie, że w chwilach, gdy ktoś pyta mnie o wiek, zamiast odpowiedzieć, każę mu zgadywać. Nie potrafię powiedzieć czemu tak robię, ale lubię patrzeć jak pytający głowi się, przygląda i kombinuje. I zwykle mało komu udaje się trafić - czasem przestrzelają o dwa czy trzy lata, czasem nawet o pięć. Śmieję się wtedy, że dla mnie to lepiej, bo jak mi stuknie czterdziestka albo pięćdziesiątka, będę mogła uchodzić za młodszą. Niby takie głupie podśmiechujki, ale prawda jest taka, że nie bez powodu akurat teraz o tym piszę. 8 stycznia to dla mnie wyjątkowy dzień i od tej pory, jak na dojrzałego człowieka przystało, może w końcu zacznę normalnie odpowiadać. W końcu "zmiana kodu na 3 z przodu" do czegoś człowieka zobowiązuje.

Co ciekawe, w internecie znajdziecie mnóstwo wpisów o tym, co powinno się zrobić/osiągnąć przed trzydziestką, gdzie się powinno bywać, co mieć albo jakie miejsca odwiedzić. Mało tego, jeśli wpiszecie w wyszukiwarkę hasło "30stka" to wyskoczy Wam sporo propozycji na imprezowe uczczenie tego dnia w pubie czy klubie. Nikt nie robi hucznego baletu ze znajomymi z okazji 27 albo 35 urodzin. Ta granica trzydziestu lat, jest jakaś taka magiczna. I coś w tym musi być, bo kiedy parę lat temu wyobrażałam sobie swoje trzydzieste urodziny, miałam w głowie podobną wizję: grupę znajomych w pubie czy nawet na domówce, tort i fajerwerki, mnóstwo śmiechu, zabawy i alkoholu. Potem odbiegałam od tej wizji na rzecz wspólnego wyjazdu z mężem do jakiegoś ciepłego kraju. Tak czy inaczej, każda wizja będzie lepsza od siedzenia w domu nad kieliszkiem wina, bo w ostatnich latach tak to mniej więcej wyglądało.

Kiedy miałam lat dwadzieścia, ludzie starsi o dekadę wydawali mi się stateczni, poważni, odpowiedzialni i może nawet lekko nudni. Ich życie kręciło się głównie między pracą a domem, krótkimi urlopami dwa razy do roku, kredytem i oczywiście dziećmi. Zastanawiało mnie to, bo przecież każdy słyszał to hasło, że "życie zaczyna się po trzydziestce", i że to najlepszy okres w życiu człowieka, bo już jesteśmy życiowo i zawodowo stabilni, nie popełniamy tych samych błędów i głupot to w szczenięcych latach. Bo nadal mamy siły i nam się chce, lubimy się bawić, lecz wiemy, że od całonocnej imprezy i dwóch dni kaca, wartościowsze jest dziesięć spokojnie przespanych godzin. Kiedy tak sobie o tym teraz pomyślę to stwierdzam, że prawda leży mniej więcej w połowie.

W naszym społeczeństwie króluje taki pogląd, że młodość równoważna jest swobodzie i nieograniczonym możliwościom. Mam w tym względzie nieco inne doświadczenia, bo pamiętam jak to było ciągnąć płatne studia z byle jaką pracą, która wystarczała na opłacenie nauki i co najwyżej na drobne przyjemności, lecz nijak na zdobywanie świata. Mam też jednak takich znajomych, którzy na studiach wyjechali na Erasmusa i do tej pory obserwuję na Fejsie jak przemierzają kolejne kontynenty w poszukiwaniu wrażeń. Jesteśmy w tym samym wieku, ale oni żyją nadal jak młodzi, ja już chyba jednak jak dorosła - z mieszkaniem, kredytem i dziećmi. Czy to jednak znaczy, że mam gorzej?

Na moje szczęście już od dłuższego czasu, zupełnie niezależnie od ilości odhaczonych świeczek na torcie wiem też, że do tego rodzaju etykietek nie należy się przywiązywać. Widzę dziś ludzi młodych, którzy bardzo starają się wszystkim zaimponować, dopasować się, polegają na cudzych opiniach, często nie myślą samodzielnie, a raczej płyną z prądem. Co bym powiedziała, gdybym spotkała samą siebie sprzed dziesięciu lat? Że należy mieć własne zdanie i nie zważać na sympatie innych ludzi, bo oni przychodzą i odchodzą - tylko prawdziwi przyjaciele zostają na stałe. Żeby marzyć i nie zrażać się porażkami, że trudne chwile są do przeżycia, bo "złoto w ogniu się wydobywa" i by rozsądnie planować wszystko - małżeństwo, rodzinę, karierę i kredyt i nawet wystrój mieszkania. Oczywiście, w dowolnej chwili możemy w swoim życiu wszystko zmienić, w końcu przecież "całe życie jeszcze przed nami", niezależnie od tego, czy mamy dwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści lat.


Unoszę symboliczny kieliszek i piję Wasze i moje zdrowie. Życzmy sobie nawzajem, by niezależnie od naszego wieku, sytuacji zawodowej, grubości portfela, chciało nam się żyć. Byśmy starali się być szczęśliwi.





Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

piątek, 5 stycznia 2018

Jak nie zwariować siedząc w domu z dwójką dzieci czyli moje sposoby na relaks.

Jak nie zwariować siedząc w domu z dwójką dzieci czyli moje sposoby na relaks.
kobieta, matka, relaks, odpoczynek, czas dla siebie, czas wolny, hobby

Mogłabym śmiało powiedzieć, że pierwszy urlop macierzyński minął mi właściwie prawie jak 'urlop'. Córka prawie do skończenia roczku była bezproblemowym dzieckiem; chętnie spała też w ciągu dnia, dlatego bez problemu, choć na raty, mogłam sobie posprzątać, ugotować obiad i przy dobrych wiatrach znaleźć chwilę na poczytanie książki. Jednak na tym utopia się skończyła, bo po urodzeniu drugiego dziecka mój urlop wcale nie przypomina urlopu, a jedyne o czym marzę to zatrudnienie niani, sprzątaczki, kucharki.... no, przynajmniej masażysty. Jak więc nie zwariować siedząc z dwójką dzieci w domu?

W życiu rodzinnym, jak wszędzie w przyrodzie bywa, potrzebny jest balans i równowaga, dlatego ja staram się znaleźć przynajmniej pół godziny dla siebie w ciągu dnia. Przyznaję się otwarcie, że gdy mąż wraca z pracy bardzo chętnie oddaję mu dzieci pod opiekę i mimo, że po ośmiu godzinach w swoim  'korpolandzie' często sam jest styrany niczym koń po westernie, to zazwyczaj nie oponuje. Dlatego, jeśli tylko macie taką możliwość, przekazujcie dzieciaki pod opiekę drugiej połowie albo komuś z rodziny, by móc znaleźć chwilę dla siebie.

A co ja robię w tak zwanym "wolnym czasie"? Bardzo chętnie, czasem wręcz z nabożną czcią, biorę długą kąpiel w wannie z pianą. Jeśli tylko okoliczności są sprzyjające, np. jest weekend, do tego wieczór i dzieci już śpią, to bardzo chętnie dołączam do tego zestawu różne płyny rozluźniające. Od jakiegoś czasu obiecuję sobie, że zainwestuję w końcu w jakieś świeczki zapachowe i będąc w drogerii będę pamiętać o soli morskiej do kąpieli, ale ponieważ zakupy robię zwykle na biegu odbierając młodą z przedszkola, to oczywiście zapominam.

Jeśli natomiast na kąpiel jest jeszcze za wcześnie, mam inny sposób na to, by na moment odciąć się od rzeczywistości. Kiedy mąż hasa z dziećmi, ja nakładam słuchawki, podkręcam głośność i po prostu... Słucham ulubionej muzyki! Cóż, jakby nie było chodzi o to, by robić coś, co sprawia Ci przyjemność i dzięki czemu podnosi się poziom endorfin. Można oczywiście usiąść przed telewizorem i pałaszować kolejne tabliczki czekolady, ale od słuchania muzyki przynajmniej nie puchnie tyłek. ;)

Bywają jednak takie dni, gdzie moja cierpliwość wystawiana jest na poważną próbę i jedyne co może pomóc to wysiłek fizyczny. I choć mam w okolicy kilka klubów fitness, to wybrałam inną formę ćwiczeń. Trafiłam, przyznaję że przypadkiem, do studia modelowania sylwetki i od razu przypadło mi ono do gustu. Studio Figura, to fajne i klimatyczne miejsce, w którym mogę się i zrelaksować, ale też zadbać o swoją sylwetkę. Studio ma rozbudowany koncept, oparty o dietę, suplementację, ćwiczenia na specjalnych maszynach, ale przede wszystkim opiera się na motywowaniu i kibicowaniu trenującym tam paniom. Nie będę się rozpisywać, poszukajcie własnego Studia Figura w okolicy waszego zamieszkania i spróbujcie same!


A Wy, jakie macie sposoby na relaks po ciężkim dniu? Co robicie, by wyładować nagromadzone emocje? Pochwalcie się w komentarzach!






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)


środa, 3 stycznia 2018

Postanowienia (nie tylko) noworoczne, czyli jak dobrze planować i skutecznie realizować cele.

Postanowienia (nie tylko) noworoczne, czyli jak dobrze planować i skutecznie realizować cele.

Przyznaję się bez bicia, że dotąd nigdy nie robiłam sobie listy noworocznych postanowień, takiej 'z prawdziwego zdarzenia'. Luźno mówiłam sobie "chciałabym schudnąć" albo "chciałabym pojechać na zagraniczne wakacje", ale nic z tego oczywiście nie wychodziło. Ostatnio trafiłam na kilka ciekawych wpisów, dzięki którym dowiedziałam się, że moje niepowodzenie w realizacji postanowień wynika w znacznej mierze z kiepskiego planowania. Dlatego też, chciałam się z Wami podzielić metodą, dzięki której powstała moja pierwsza PRAWDZIWA lista postanowień noworocznych.

Niezależnie od tego, czy cel do którego dążymy jest wagi piórkowej czy ciężkiej, czy chcemy zrzucić tylko pięć kilogramów, czy obrabować bank, to każde z tych przedsięwzięć potrzebuje porządnego planu. Nie doradzę Wam, jak obrabować bank, ale chętnie opowiem o sprytnej metodzie, którą charakteryzuje dobrze sprecyzowany cel i która zdecydowanie ułatwia jego realizację. Według teorii SMART, nasze marzenie musi charakteryzować się kilkoma konkretnymi aspektami.

Przede wszystkim powinno być: S - sprecyzowane. Osiągnięcie, do którego dążymy musi być określone na tyle jasno, byśmy nie próbowali go po drodze zmieniać albo inaczej interpretować. Przykładowo, gdy obiecujemy sobie "schudnąć" musimy być bardziej konkretni, dlatego warto napisać ile konkretnie chcemy zrzucić. Idąc dalej, nasz cel musi być M - mierzalny. Innymi słowy, musimy na drodze do jego realizacji mieć możliwość sprawdzenia, potwierdzenia naszych postępów. Dlatego właśnie "schudnę" jako cel sam w sobie nie jest odpowiedni, zaś "schudnę 10 kilogramów" już bardziej, zwłaszcza, że wiem z jaką wagą zaczynam.

Nasze postanowienie powinno też mieć w sobie coś A - atrakcyjnego. Kwestia atrakcyjności ma duży wpływ na naszą motywację. Jako atrakcyjne postrzegamy tę rzecz, której realizacja przynosi nam jakieś korzyści, a jego pokonanie może być dla nas wyzwaniem. Schudnięcie 'bo się zapuściłem' nie będzie dla nas tak motywujące, jak zrzucenie kilogramów np. dla lepszego samopoczucia albo przed powrotem do pracy po urlopie macierzyńskim. ;) Podejmując się czegokolwiek, musimy jednak uważać by nasz cel był R - realistyczny, czyli po prostu dostosowany do naszych możliwości. Nie możemy przecież założyć sobie, że na wiosnę przebiegniemy maraton, jeśli nie mamy w tygodniu czasu by przeznaczyć go na przygotowania.

Jak w przypadku każdego wyzwania, tu również nie bez znaczenia jest czas, w jakim planujemy coś osiągnąć, dlatego nasz cel musi być T - terminowy. Ustalenie konkretnego, oczywiście w rozsądnych granicach, dedline'u na wykonanie jakiegoś zadania, mocno mobilizuje nas do działania. Innymi słowy, nasze postanowienie noworoczne dotyczące chudnięcia powinniśmy sformułować mniej więcej tak: "Schudnę 10 kilogramów do 15 sierpnia by czuć się dobrze i wyglądać atrakcyjnie na weselu kuzynki".

Ja tą metodą stworzyłam sobie aż 8 postanowień. Mam nadzieję, że uda mi się zrealizować przynajmniej połowę, dlatego że - jak pewnie u wszystkich - jedne są bardziej, a drugie mniej ambitne. A Wy, co sobie obiecaliście w tym roku? Napiszcie w komentarzach!







Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)