wtorek, 27 lutego 2018

Czy kobieta szukająca pracy z góry skazana jest na porażkę?

Czy kobieta szukająca pracy z góry skazana jest na porażkę?
kobieta, praca, zawód, urlop macierzyński, rozmowa rekrutacyjna, rozmowa kwalifikacyjna, pracodawca, szukam pracy

Kobieta wracająca na rynek pracy ma przerąbane - po tym stwierdzeniu mogłabym właściwie postawić kropkę i zakończyć temat. Niezależnie od tego, czy byłaś na rocznym urlopie macierzyńskim, na trzyletnim urlopie wychowawczym, czy po prostu postanowiłaś przez rok podróżować bez celu po świecie, luka w ciągłości Twojego zatrudnienia bije rekrutera po oczach.

Gdy zaszłam w pierwszą ciążę z córką, pracowałam na zlecenie. Niestety mój pracodawca i jego stosunek do wszystkiego i wszystkich wokół pozostawiał wiele do życzenia, dlatego jeszcze zanim zorientowałam się, że jestem w ciąży, przez jakiś czas rozglądałam się za nową posadą. Przyznaję, że wiadomość o moim błogosławionym stanie, trochę skomplikowała moje plany, mimo to byłam nawet na jednej rozmowie kwalifikacyjnej, lecz usłyszawszy pytanie o plany powiększenia rodziny doszłam do wniosku, że nie chcę zamienić siekierki na kijek.
Kolejne wybryki mojego pracodawcy zmusiły mnie do rzucenia pracy w trzecim miesiącu ciąży, co chociażby przez wzgląd na przyszłe potrzeby i wydatki były prawdopodobnie niezbyt mądrym posunięciem. Kiedy po dwóch miesiącach bezczynności pojawiła się propozycja dodatkowej pracy na zlecenie w firmie męża - byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży - w ramach której miałam przeprowadzać ankiety i aktualizować bazy danych, chętnie na to przystałam.

Urodziła się córka i rok urlopu macierzyńskiego minął mi błyskawicznie, dlatego dwa miesiące przed jego zakończeniem zaczęłam intensywnie szukać nowego miejsca pracy. Niezliczone ilości wysłanych aplikacji i całkowity brak odzewu nie napawały mnie optymizmem. I znów, chciałoby się powiedzieć "trafiło się ślepej kurze ziarno" - w firmie męża zwolniło się stanowisko, które jak się później okazało miałam zająć na czas czyjejś rekonwalescencji a de facto zajęłam na prawie dwa lata, do czasu aż ponownie opuściłam miejsce pracy, będąc w siódmym miesiącu kolejnej ciąży.
Ponieważ pracowałam znów na zlecenie, postanowiłam znaleźć zaufaną osobę, która na okres mojego urlopu zastąpi mnie na stanowisku, jednocześnie "przytrzymując" mi miejsce pracy, bym po urlopie macierzyńskim miała dokąd wracać. Niestety, jak już pisałam w poprzedniej notce, nawet zaufanym ludziom nie można ufać - a przez to z powodu czyjejś nieuczciwości, niestety zostałam na lodzie. Kwiecień za pasem i koniec mojej 'wolności' zawodowej, dlatego znów nerwowo przebierając nogami przeglądam ogłoszenia o pracę.

Wstyd przyznać, lecz idzie marnie. Bo choć zaliczyłam już kilka rozmów o pracę, żaden pracodawca nie pozostawił mi nawet odrobiny nadziei na zatrudnienie, mimo że moje kompetencje nie odbiegają od tych opisanych w ogłoszeniach, na które aplikuję. Jestem rozsądnym człowiekiem, nie lubię marnować ani swojego ani cudzego czasu, dlatego szukam stanowiska, na którym definitywnie się sprawdzę. I mimo sporego doświadczenia w odbywaniu spotkań rekrutacyjnych, nadal mam przeświadczenie, że sekretarka czy asystentka musi mieć doktorat z fizyki kwantowej i zaliczyć szkolenie w NASA. W innym przypadku odbieranie telefonów, segregowanie poczty i organizacja dokumentów czy podawanie kawy przerastają jej możliwości.
O kolejnym spostrzeżeniu wspomniałam już na początku - luka w ciągłości zatrudnienia od razu generuje niewygodne pytania, po których (mówcie co chcecie) z góry jesteś skazana na spadek w rankingu potencjalnych kandydatów na jakiekolwiek stanowisko. Skąd tu tak długa przerwa w zatrudnieniu? Macierzyński? Czyli ma Pani małe dziecko?

Tak czy inaczej nadal szukam - w moim życiu różne rzeczy lubią przydarzać się niespodziewanie i w ostatniej chwili (jak w przypadku znalezienia miejsca noclegowego w Zakopanem), dlatego cierpliwie czekam. A jeśli nie uda mi się nic znaleźć, to na szczęście do latania z mopem i odkurzaczem po cudzych mieszkaniach nie trzeba być zbyt elokwentnym.





Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

piątek, 23 lutego 2018

Prezent urodzinowy dla męża czyli jak rzuciliśmy wszystko i pojechaliśmy w Tatry.

Prezent urodzinowy dla męża czyli jak rzuciliśmy wszystko i pojechaliśmy w Tatry.
tatry, góry, Zakopane, wyjazd, ferie zimowe, kwatery, pokoje gościnne, gdzie z dziećmi, stek chałupa

Przyznaję, że kiedy je znów zobaczyłam, zaparło mi dech - w końcu ostatni raz widziałyśmy się jakieś osiem lat temu, więc można się stęsknić. I choć każdy powód do odwiedzin jest dobry, to urodziny męża wydały mi się okazją idealną, tym bardziej że nasza pierwsza wizyta w Zakopanem miała miejsce dokładnie w tym samym terminie i okolicznościach przyrody.

O prezencie urodzinowym dla męża myślałam od dłuższego czasu - lubię robić mu niespodzianki, lubię go obdarowywać i pewnie dlatego wizje prezentu zmieniały się kilkukrotnie. I ku mojemu zdziwieniu, gdy pojawiło się natchnienie na spontaniczny wyjazd w góry, uznałam to za prezent najbardziej odpowiedni. Spontaniczność jednak ma te minusy, że znalezienie kwatery w osiągalnej cenie w tak obleganym miejscu i to jeszcze w okresie ferii zimowych graniczy z cudem. Jak się jednak szczęśliwie przekonaliśmy, cuda 'na górze' załatwiają prawie od ręki, a na rzeczy niemożliwe trzeba nieco dłużej poczekać.

O tym, że jestem samozwańczym mistrzem pakowania być może jeszcze kiedyś napiszę coś więcej - w końcu spakowanie na kilka dni czteroosobowej rodziny w dwóch walizek kabinowych i małej torby sportowej to jednak jest jakiś wyczyn - a każdy rodzic wie, ile przyborów dla dzieci warto mieć ze sobą choćby na wszelki wypadek. W kwestii spontanicznych wyjazdów z dziećmi, inną potencjalnie problematyczną kwestią jest też długość podróży, ale muszę przyznać, że moje dzieci te sześć godzin (z trzema krótkimi przystankami) przetrwały w jedną i drugą stronę prawie bezproblemowo.

Marzyłam o pokonywaniu zaśnieżonych ścieżek pod Reglami, doliny Chochołowskiej i nawet po cichu myślałam o wyprawie na Morskie Oko, ale ponieważ nie to było tym razem najważniejsze, musi poczekać do następnego wyjazdu. Swój krótki wypad spędziliśmy za to na zabawie, spacerach, zjeżdżaniu na sankach i lepieniu bałwana. Degustowaliśmy smaczne chłopskie jadło, a zamiast tortu przypieczętowaliśmy urodziny męża pyszną szarlotką z lodami. I tu polecam wszystkim knajpę STEK CHAŁUPA na Krupówkach - fajna atmosfera i góralski wystrój i oczywiście pyszne jedzenie!


I chociaż w tym roku nie uda nam się już obejrzeć zimowych Tatr, to liczę na to, że spontaniczne wyjazdy jeszcze nam się przydarzą. :)






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

czwartek, 1 lutego 2018

Tragedia na własne życzenie, czyli dlaczego nie zabezpieczamy się przed nieszczęściem?

Tragedia na własne życzenie, czyli dlaczego nie zabezpieczamy się przed nieszczęściem?
łazienka, gaz, CO2, czad, tragedia, wypadek, czujnik, zaczadzenie, nieszczęście, gaz

Na zdrowy rozum można by sądzić, że każdy człowiek z całych sił stara się unikać niebezpieczeństw; nikt o zdrowych zmysłach nie wystawia ręki do warczącego psa, ani przy minus dziesięciu stopniach nie ubiera klapek i szortów. Potencjalnych zagrożeń w naszym życiu jest wiele, dlatego asekurujemy się na tyle, na ile to tylko możliwe. Mimo to, kolejne programy z wieczornymi wiadomościami pełne są historii nieszczęśliwych wypadków. A dużej części z nich można było zapobiec.

Pamiętam doskonale, jak paręnaście lat temu w mieszkaniu mojej babci w malutkiej łazience wisiał ogromny piecyk gazowy. I pamiętam też jak z zainteresowaniem przyglądałam się zawsze płonącemu w nim ognikowi. Byłam dzieckiem, potem nastolatką i przyznaję się, że ani trochę nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ten malutki ognik w piecyku może być dla babci, czy kogokolwiek z nas, śmiertelnie niebezpieczny. Mało tego jestem przekonana, że żaden z dorosłych również nie zaprzątał sobie wtedy tym głowy.

Piszę o tym pod wpływem obejrzanego wczoraj programu, opowiadającego historię nieszczęśliwego wypadku, w wyniku którego zmarła nastolatka. Jak pewnie łatwo Wam się domyślić, w trakcie kąpieli uwalniający się z piecyka gaz spowodował, że dziewczynka straciła przytomność, a następnie najprawdopodobniej utonęła w wannie. Przerażające jest jednak to, że - jak stwierdził jeden z wypowiadających się w reportażu policjantów - w sezonie zimowym zwłaszcza, dochodzi co roku do minimum 50 tego rodzaju tragedii. Pięćdziesiąt osób rocznie umiera, choć zdają sobie sprawę z potencjalnego niebezpieczeństwa.

Przecież temu można było zapobiec - oburzył się wczoraj jako pierwszy mój mąż. - Wystarczyłoby kupić za pięćdziesiąt złotych czujnik albo i dwa. Oczywiście miał rację i pomijając względy własnego bezpieczeństwa dziwi mnie, że przy ilości nagłaśnianych tego typu wypadków, każdy posiadacz piecyka gazowego jeszcze się w to urządzenie nie wyposażył. Zaraz jednak nasunęła mi się na myśl refleksja, że każdego lata słyszymy podobne historie o dzieciach zamkniętych w autach, w pełnym słońcu i upale, a mimo to każdego roku te sytuacje wciąż się zdarzają.

Pół wieczoru słuchałam utyskiwania męża na ludzką bezmyślność. Gdy położyliśmy się do łóżka i wspomniałam mu o zabawkach, które córka wrzuciła za kanapę, uświadomiłam sobie jedną rzecz: w zesżłym roku, przed majówką, kontakt elektryczny za kanapą zaczął wariować i strzelać iskrami. Mąż przy nim grzebał, ale nic nie zrobił, a elektryk dostępny był dopiero po długim weekendzie. Leżąc więc w łóżku, ponieważ w końce elektryk do nas nie dotarł, zapytałam męża, czy zabezpieczył ten kontakt za kanapą, a on tylko mruknął przecząco. Powiedziałam, że w weekend musi to zrobić, bo jeśli zrobi się zwarcie i pójdzie iskra, to nie będzie po nas co zbierać.

Choć było ciemno, widziałam że było mu głupio. Parę godzin wcześniej przeklinał ludzką głupotę, podczas gdy sam nie zadbał o nasze bezpieczeństwo, choć minęło już tyle czasu. Czy to oznacza, że brakuje nam instynktu samozachowawczego? A może po prostu jesteśmy na tyle lekkomyślni, iż myślimy że te tragedie mogą przydarzyć się każdemu, tylko nie nam? To oczywiste, że nie wszystko jesteśmy w stanie przewidzieć, ale na tyle na ile się da, powinniśmy się przynajmniej postarać.






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)