poniedziałek, 8 marca 2021

Chudnę pysznie! Test diety pudełkowej.

Chudnę pysznie! Test diety pudełkowej.

Pamiętam, że gdy zdecydowałam o tym, by przejść na dietę, jedną z dominujących myśli była "O matko, już widzę ile czasu będę musiała stać w garach!". Była to oczywiście druga myśl, bo pierwsza krzyczała dobitnie "Jaka dieta! Przecież Ty na brokuł nawet patrzeć nie chcesz, a na myśl o kaszy gryczanej Ci się zbiera...". Byłam jednak na tyle zmotywowana, by zgubić zbędne kilogramy, że przygotowywane przez dietetyka przepisy realizowałam od A do X. ;)

Na szczęście dziś, właściciele cateringów dietetycznych z całych sił starają się ułatwić nam życie i zaoszczędzić czas, który musiałybyśmy spędzić w kuchni, oferując różnorodne rodzaje diet, o różnych kalorycznościach, w rozmaitych cenach. I taką właśnie dietę od Perfect Chef testuję od 2 tygodni.

Mam dietę Standard, 1500 kalorii. Pierwsze posiłki zamówiłam na trzy dni, by w ogóle sprawdzić, czy kucharze z cateringu Perfect Chef trafią z posiłkami w mój gust. Po dwóch dniach byłam zadowolona na tyle, że zamówiłam posiłki na kolejne trzy dni. Po tygodniu żywienia się z pudełek wypadł nam wyjazd do Zakopanego, także od razu po powrocie zamówiłam kolejną dostawę, tym razem na dwa tygodnie z góry.

Przykładowy jadłospis:

  • śniadanie
  • II sniadanie
  • obiad
  • podwieczorek
  • kolacja
Posiłki są różnorodne, zawsze estetycznie przygotowane i hermetycznie zapakowane. Dostawa pod drzwi ma miejsce w godzinach 21 - 6 rano, jednak dotychczas miałam to szczęście, że paczka z jedzeniem dotarła do mnie najpóźniej o 23. Jeśli na klatce macie kod, możecie podać go dostawcy, a posiłki znajdziecie rano pod drzwiami, podobnie wygląda sytuacja, jeśli mieszkacie w domku jednorodzinnym. Jednak, gdy macie dzieci i staromodny domofon, telefon od dostawcy o drugiej w nocy nie jest tym, o czym marzycie.

Czy posiłki z Perfect Chef są drogie? Wszystko zależy od tego, na jak długo zamawiamy catering dietetyczny. W przypadku zamówień kilkudniowych wyszło mi 41 zł za dzień, w przypadku tych dłuższych 38 zł i mniej. Śmiało mogę stwierdzić, że przy pięciu posiłkach dziennie (smacznych!), to naprawdę niezbyt wygórowana cena. A wierzcie mi, stron internetowych z cateringiem przejrzałam kilkanaście, zanim się zdecydowałam. 

A jak z efektami? No cóż, po dwóch tygodniach ubyło mi 1,6 kg. Oprócz diety pudełkowej staram się ćwiczyć z Chodakowską przynajmniej te 2 razy w tygodniu. Co ciekawe, powtarzane przez nią jak mantra "70% efektów to dieta, 30% to trening" to zdecydowanie prawdziwe stwierdzenie. Kiedy odchudzałam się po drugiej ciąży i ćwiczyłam 4-5 razy w tygodniu, waga spadała zdecydowanie żwawiej. Tym razem jednak nie odchudzam się, bo ledwo chodzę, a jedynie staram się dobić do satysfakcjonującej wagi.

Wiecie jak to jest? Każda z nas ma takie pułapy: Jak będę ważyć X to będzie dobrze, ale jakby mi się udało schudnąć tyle, by ważyć Y to już byłabym zajebistą laską! No to mam i ja! ;) Obecnie ważę 72 kg przy wzroście 174 cm, więc wyglądam ok, mieszczę się też w normalnym BMI, noszę rozmiar 38. Ale nikt nie powiedział, że nie mogę wyglądać lepiej, dlatego moim celem jest min. 65 kilogramów na wadze. Dam znać, kiedy uda mi się ten efekt osiągnąć! 

Tymczasem, jeśli macie jakieś pytania, zostawcie je w komentarzu poniżej, lub wpadnijcie na moją stronę na Facebooku!

Pozdrawiam!






poniedziałek, 22 lutego 2021

Zakopane 2021 z dziećmi - jak żyć, co zobaczyć, gdzie zjeść i spać?

Zakopane 2021 z dziećmi - jak żyć, co zobaczyć, gdzie zjeść i spać?

Gdyby ktoś zapytał mnie, która branża została najbardziej zmasakrowana przez pandemię, prawdopodobnie odpowiedziałabym, że turystyczna. Nic więc dziwnego, że gdy tylko padło hasło "otwieramy hotele", ludzie otrzepali kurz z walizek i ruszyli, gdzie tylko mogli.

Zimowy wyjazd w góry planowaliśmy na początku stycznia, jednak w tym czasie właśnie mieliśmy okazję przekonać się, jak wygląda 3-tygodniowa izolacja "od kuchni". Nauczyłam się w życiu, że okazje warto wykorzystywać niezwłocznie, a jeśli mimo wszystko się nie uda, to "co się odwlecze, to nie uciecze". Tak samo było w przypadku wyjazdu - do Zakopanego wybraliśmy się w połowie lutego.

Zakopane z dziećmi - co warto zobaczyć?

Kiedy masz dzieci w wieku przedszkolnym/zerówkowym największą atrakcją zimowego wyjazdu w góry jest oczywiście... góra! Czy właściwie górka. ;) Myślę, że większość rodziców mi przytaknie - dzieciom potrzeba do szczęścia śniegu, sanek i górki, dlatego właśnie przez pierwsze trzy dni skupiliśmy się wyłącznie na uszczęśliwianiu dzieci, a górka na Równi Krupowej w Zakopanem idealnie się do tego nadawała. 

Czwartego dnia wyjazdu zaplanowaliśmy odwiedzenie popularnej w Papugarni. Podróż trwała dosłownie kilka minut, a - w zależności od tego, w którym miejscu Zakopanego nocujecie - bez problemu dotrzecie tam również na piechotę. Papugarnia w Zakopanem mieści się na pierwszym piętrze budynku usługowego; przed budynkiem możecie zostawić auto, jednak miejsc parkingowych nie ma zbyt wiele. 

Wstęp do tego miejsca w ramach biletu rodzinnego 2+2 to koszt 56 zł. W ramach biletu  wchodzicie na salę, w której papugi latają swobodnie, a pracownicy ogrodu asekurują zwiedzających. Chociaż zapowiadało się ciekawie, dla naszych dzieciaków papugi okazały się być zbyt hałaśliwe, dlatego ostatecznie nie zdecydowaliśmy się wejść do środka.

Jeśli więc nie egzotyczne ptaki, to może myszy? Jako cel kolejnej wycieczki wybraliśmy powstały dwa lata temu Myszogród położony na Krupówkach. Podziemie dawnego pubu zostało zamienione w sale ze specjalnie przygotowanymi witrynami. Znajdziemy tu 11 różnych scenek, m.in. myszy na Marsie, wyspa i piracki statek, magiczne drzewo, górska wioska, kuchnia ze spacyfikowanym kotem w butach, mysie miasto z kolejką i wiele innych. Wejście do tego miejsca łatwo przeoczyć - jest dość niepozorne i poza niewielkim szyldem, brak tam jakichkolwiek reklam. 


Kiedy pokonacie już te kilkanaście schodków prowadzących w dół i opłacicie wstęp - bilet rodzinny 2+2 to koszt 50 kilku złotych - możecie rozpocząć ciekawą podróż po świecie myszek chińskich. Moim dzieciakom myszki przypadły do gustu o wiele bardziej niż papugi, ja osobiście doceniłam kunszt artystyczny przygotowanych scenek, bo widać tam naprawdę mnóstwo ciężkiej pracy. Myszogród, chociaż jest niepozorny, jest zdecydowanie fajną atrakcją - jako odskocznia od nart lub wybór na niepogodę.


Tatry z dziećmi - które szlaki wybrać?

Pogoda na wyjeździe trafiła nam się pierwszorzędna - śniegu było mnóstwo, lekki mrozek - warunki całkiem przyjemne do uprawiania turystyki, dlatego druga połowa wyjazdu upłynęła nam pod znakiem aktywności na szlakach. 

Jako pierwszą, odwiedziliśmy Dolinę Kościeliską. Dojazd samochodem z centrum Zakopanego zajmuje kilkanaście minut. Nieopodal wejścia do doliny znajduje się kilka płatnych parkingów - na większości z nich koszt pozostawienia auta wynosi 10zł. Bilety wstępu do Doliny Kościeliskiej kosztowały nas 12 zł (6 zł dorośli, 3 zł dzieci powyżej 6 lat). W przypadku zimowych spacerów, spokojnie możecie zabrać ze sobą sanki, które przydadzą się, gdy maluchy opadną z sił. W Dolinie Kościeliskiej widziałam nawet rodziców z głębokimi wózkami - w niektórych miejscach podejścia są mniej lub bardziej strome, dlatego warto się na to przygotować.


Wizyta w dolinie dla mnie i mojego męża miała wymiar sentymentalny - ostatni raz byliśmy tam jeszcze jako para, 12 lat temu. Udało nam się nawet zlokalizować miejsca, w których robiliśmy sobie wtedy zdjęcia. Przejście niespełna 6 kilometrowej trasy powinno zająć około półtorej godziny, natomiast jeśli maszerujecie z takimi marudami jak nasze dzieci (klejenie kul śniegowych co 2 minuty, wstawanie z sanek i siadanie na nich co 3 minuty), to musicie liczyć się z tym, że przejście do schroniska na Hali Ornak zajmie Wam lekką ręką nawet 2,5 godziny. 

Kolejny dzień zaowocował kolejnym sentymentalnym powrotem - tym razem na szlak do Morskiego Oka. Jest to zdecydowanie najpopularniejszy szlak turystyczny w Tatrach, oblegany przez turystów nawet zimą. Swoją wycieczkę zaczęliśmy na parkingu w Palenicy Białczańskiej. Wszyscy, którzy będą się tu wybierać powinni pamiętać o nowych zasadach rezerwacji miejsc parkingowych w rejonie Morskiego Oka - koszt parkingu to 30 zł za dzień (najdrożej ze wszystkich) i chociaż nam udało się zaparkować bez rezerwacji, to warto zadbać o wcześniejszy zakup miejsca parkingowego, szczególnie w sezonie. 

Asfaltowy szlak do Morskiego Oka ma niespełna 8 kilometrów. W warunkach letnich jestem skłonna uwierzyć, że dalibyśmy radę podejść tam na nogach, chociaż droga wiedzie tylko i wyłącznie pod górę. Tym razem jednak, mając na uwadze porę (niestety dojechaliśmy na miejsce po godzinie 13), warunki pogodowe i młodych maruderów, po raz pierwszy (i nie ukrywam, że liczę iż ostatni) postanowiliśmy tę trasę w obie strony przejechać w saniach. Przejazd konnym zaprzęgiem w jedną stronę to koszt 50zł od osoby. Za dzieci w wieku 3 lat górale nie podbierają opłaty. 

O walorach widokowych tej trasy nie będę Was zapewniać - jeśli kiedykolwiek byliście na którymkolwiek szlaku w Tatrach to wiecie, że malowniczych widoków mamy tam pod dostatkiem. Konnym zaprzęgiem dojechaliśmy do Włosienicy, gdzie była chwila postoju na toaletę, a następnie ruszyliśmy pieszo, by pokonać ostatnie 1,5 km dzielące nas od Morskiego Oka. Pół godziny spędzone nad zamarzniętym i zasypanym śniegiem jeziorem, to okazja nie tylko do podziwiania górskich widoków, ale również do wypicia grzańca w Schronisku PTTK. Droga powrotna w naszym wypadku wyglądała trochę jak maraton - ścigaliśmy się z nadchodzącym zmierzchem i godziną, w której z Włosienicy odjeżdżały ostatnie zaprzęgi konne. Na szczęście załapaliśmy się na miejsce w wozie i zachód słońca podziwialiśmy sunąc w dół. 

Kolejny szlak, zdecydowanie przyjaźniejszy turystyce pieszej z dziećmi, to Dolina Chochołowska. W zeszłym roku próbowaliśmy pokonać tę trasę, ale z różnych względów nie przeszliśmy nawet połowy. Dojazd z Zakopanego, podobnie jak do Doliny Kościeliskiej, trwa kilkanaście minut. Po dojeździe na miejsce opłacamy parking (koszt 10-15 zł) a następnie wstęp (6 zł od dorosłego, 3 zł dzieci powyżej 6 r.ż.). i po przekroczeniu szlabanu ruszamy szeroką ścieżką w głąb doliny. Dojście do Schroniska na Polanie Chochołowskiej z uwzględnieniem przystanków na tworzenie śniegowych kul i rzucanie ich do potoku zajęło nam lekką ręką 2,5 godziny. 

Ostatni szlak, który przeszliśmy z dzieciakami to Dolina Strążyska. Trasa ma około 2,5 km, jednak podejście pod górę, po oblodzonej ścieżce, to wyzwanie na miarę zdobycia szczytu. Latem przejście tej trasy zajmuje około godziny i piętnastu minut, natomiast tym razem nasza wycieczka trwała prawie dwie godziny i zakończyła się na Polanie Strążyskiej. Podejście po oblodzonej ścieżce pod sam wodospad mogło się już okazać karkołomne. Na polanie macie możliwość zjeść coś ciepłego i dać szansę dzieciakom na zjazd z ośnieżonego zbocza. Z resztą, ponieważ trasa do wodospadu Siklawica wiedzie głównie pod górę, drogę powrotną pokonaliśmy na sankach, modląc się by zjazdu po oblodzonej ścieżce nie zakończyć w potoku.

Gdzie spać i jeść - czyli noclegi i restauracje w Zakopanem.

Jeśli miałabym doradzać w kwestii noclegów, wszystko zależy od Waszych wymagań. My osobiście nie mamy zbyt wiele oczekiwań względem noclegów - przestronny pokój, łazienka z ciepłą (to nie takie oczywiste!) wodą, TV i może balkon - w zupełności nam wystarczają. Doceniamy oczywiście estetyczne wnętrza, dlatego pokoje w stylu PRL z automatu zawsze odrzucamy. 

Tym razem, już po raz trzeci, nocowaliśmy w Willi Omega. Obiekt oferuje pokoje z łazienkami, dostęp do aneksu kuchennego na każdym piętrze i jeden apartament mieszkalny. Tym razem nie załapaliśmy się na apartament, ale zdecydowanie polecamy go dla rodzin z dziećmi lub osób przyjeżdzających większą grupą. Pokoje gościnne, które oferuje Willa Omega to standard, który w zupełności nam odpowiada.

Jeśli chodzi o ciepłe posiłki, to w dobie pandemii, kiedy restauracje działają tylko i wyłącznie na wynos lub na dowóz, problem z ogarnięciem posiłku pojawia się w weekend, kiedy w mieście jest większa ilość turystów. My po raz kolejny postawiliśmy na posiłki ze sprawdzonej Karczmy pod Gontem, która jest 5 minut od Willi Omega i serwuje naprawdę smaczne posiłki oraz olbrzymie pizze, w naprawdę rozsądnych cenach.

Mam nadzieję, że mój wpis okaże się dla Was przydatny i że wyruszając do Zakopanego z dziećmi będziecie mieli okazję skorzystać z polecanych przeze mnie miejsc. 


Pozdrawiam










poniedziałek, 26 października 2020

Bezstronność i cierpliwość kiedyś się kończą.

Bezstronność i cierpliwość kiedyś się kończą.

W takich dyskusjach zwykle nie zabieram głosu. Nie afiszuję się w mediach społecznościowych ze swoimi poglądami, nie opowiadam po jednej ze stron. Nie dyskutuję na forum, a jedynie z najbliższymi. Nie potrzebuję weryfikować znajomych po tym, czy się ze mną zgadzają i czy mają takie poglądy jak ja. Tym razem podzieliłam się na Facebooku kilkoma zdaniami, które postanowiłam rozwinąć tutaj.

W obecnej sytuacji, czuję się mocno rozdarta: pomiędzy tym w co wierzę - moją religią, która u podstaw mówi o miłości i tym, że każde życie jest cenne w oczach Boga, a mieszanką ludzkiego strachu i empatii - nie miałabym odwagi decydować o czyimś życiu, zdrowiu i sumieniu, nie umiałabym "wejść w czyjeś buty" i podjąć tak trudną decyzję.

Od kilku dni Internet zalewa fala wpisów dotyczących orzeczenia Trybunału ws. aborcji. Wypowiadają się oburzone kobiety, politycy, księża, celebryci i wszyscy sfrustrowani obywatele. Trwa batalia na argumenty, która przypomina mi trochę przeciąganie liny: każda ze stron próbuje udowodnić drugiej, że jej prawda, to ta właściwa. A mnie się coraz częściej wydaje, że prawda leży gdzieś poza nimi, w kącie, na który nikt nie chce spojrzeć.

Osoby opowiadające się za życiem powinni pamiętać, że w pierwszej kolejności należy zadbać o zapewnienie godnych warunków dla tych, który ciężar tego upośledzonego, nowonarodzonego życia będą nieść. Potrzeba ośrodków, hospicjów, psychologów, osób do pomocy w rodzinach, w których zgodnie ze swoimi chrześcijańskimi przekonaniami, kobiety nie zdecydowały się na aborcję, ale wybrały życie. Wybrały życie swoich ciężko chorych dzieci, a tym samym wybrały - również dla siebie - trudne życie pełne poświęcenia, wyrzeczeń, trudności, łez i cierpienia. Nie jest filozofią chronić życie poczęte, filozofią jest zapewnić temu życiu godny byt po narodzeniu. To być może sprawi, że łatwiej będzie kobietom w takiej sytuacji opowiedzieć się ZA takim życiem.

Równie ogromnego wsparcia potrzebują kobiety, które - niezależnie od poglądów politycznych czy religijnych - dojdą do wniosku, że wizja życia w trudach, cierpieniu i znoju to coś, czego po ludzku nie udźwigną. A tego wsparcia dziś brakuje. Brakuje edukacji, brakuje wsparcia materialnego, psychologicznego. Kobieta, którą dotknie taka sytuacja, musi potem niejednokrotnie tłumaczyć się rodzinie i suma summarum sama dla siebie jest najsurowszym sędzią. Poza tym, czy ktoś naprawdę uważa, że kobieta, która dowie się o ciąży, a następnie o tym, że dziecko będzie żyło dosłownie parę minut, nie cierpi? Czy ktoś z Was sadzi, że kobieta, która zdecyduje się na taką aborcję, zapomina o niej na drugi dzień, idzie na kawę, czy do kosmetyczki - jak gdyby nigdy nic? NIE! Taka decyzja, podobnie jak ta o urodzeniu ciężko chorego dziecka i opiekowaniu się nim do końca życia, odciska swoje piętno na psychice każdej kobiety.

Osoby opowiadające się przeciwko aborcji muszą pamiętać, że zakaz aborcji to naruszenie praw człowieka. I jak najbardziej mają tu sens hasła o ubezwłasnowolnieniu, o braku możliwości samodecydowania o swoim zdrowiu i ciele. Sumienie, to również indywidualna sprawa każdego z nas, a jedyne na co powinniśmy sobie pozwalać, to tłumaczenie i wspieranie, by do tych sytuacji dochodziło jak najrzadziej.

Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że chociaż doskonale wiemy kto jest za ten stan rzeczy odpowiedzialny, zwracamy się przeciwko sobie. Osoby pro-life zwracają się przeciwko zwolennikom aborcji. (Swoją drogą, razi mnie stwierdzenie zwolennicy aborcji, bowiem ma taki wydźwięk, jakbyśmy mówili o zwolennikach zupy pomidorowej z ryżem podczas gdy tradycyjna jest z makaronem. Na litość boską, przecież nikt nie będzie chodził uśmiercać nienarodzonych dzieci, jakby szedł na ciastko do kawiarni!) Generalnie całe społeczeństwo, zamiast zwrócić swój uzasadniony gniew w stronę osób za tę sytuację odpowiedzialnych, zwraca się przeciwko sobie. Naród się polaryzuje, coraz bardziej.

Bezstronność przestaje nam odpowiadać, gdyż rzeczywistość coraz bardziej ingeruje w życie każdego z nas, wręcz zagląda nam do domów, do rodzin, związków i do łóżek. Od lat dajemy sobie wmawiać, że czarne nie jest czarne, a białe nie jest białe. Dyktuje nam się kogo możemy kochać, a kogo nie, kiedy możemy wyjść z domu a kiedy nie, a nasze ciężko zarobione pieniądze, które oddajemy co miesiąc Państwu, w kluczowym momencie nie starczają na zaradzenie pandemii, bo okazuje się, że nawet tak wielkie kwoty, można przepierdolić na głupoty. Cierpliwość nam się więc kończy.

Tak czy inaczej, to wszystko, już całkiem niedługo, szlag trafi. I przeraża mnie, że w takich czasach przyszło mi żyć.

Pozdrawiam





środa, 8 lipca 2020

O odkryciach i autorefleksjach po pandemii.

O odkryciach i autorefleksjach po pandemii.

kobieta, maseczka, pandemia, covid

Kiedy wracam pamięcią do chwili, kiedy pandemia się zaczęła, oczami wyobraźni widzę to jako jedno wielkie wariactwo: ludzie biegający po sklepach jak szaleni, wykupujący ryże i makarony w ilościach hurtowych, obwieszeni rolkami papieru toaletowego... Swoją drogą do tej pory nie mogę pojąć, o co właściwie chodziło z tym papierem? Why? 

Przypominam sobie za to mojego biednego męża, który próbując zrobić normalne zakupy w markecie spędził w nim 2,5 godziny, z czego ponad godzinę stojąc w kolejce do kasy. No tak, ciężko jest przewalić przez kasjerską taśmę tony makaronu, hektolitry wody i tysiące metrów papieru toaletowego (WTF?) - no chciał, nie chciał, to musi potrwać. 

Potem przyszła całkowita izolacja. Wychodzenie z domu tylko w stanie konieczności, najlepiej w pojedynkę. Przy otwartych drzwiach balkonowych - naszej namiastce wolności, świata zewnętrznego - kilkukrotnie w ciągu dnia wysłuchiwaliśmy komunikatów z krążących po osiedlu radiowozów, które zachęcały obywateli do pozostania w domu. Non stop komunikaty, wszechobecne maseczki i płyn do dezynfekcji.

Ale w tym całym szaleństwie, byli jeszcze ludzie.

Przebywanie całymi rodzinami, czasem na kilkudziesięciu metrach kwadratowych, dla wielu osób było wyzwaniem. Dla mnie było. Żonglerka - z jednej strony dzieci, znudzone, nie mające szans na spożytkowanie energii, z drugiej my, starający się w domowym chaosie nadążać za zawodowymi obowiązkami, z trzeciej świat zewnętrzny, który mimo izolacji nie przestawał od nas wymagać.

Jak nam to żonglowanie wyszło? W jednych obszarach lepiej, w innych gorzej. Ponieważ oboje próbowaliśmy pracować na pełen etat, mimo posiadania dwójki przedszkolaków na stanie, wielokrotnie nasze dzieci były przez te trzy miesiące zbywane hasłem: "Dziecko, nie teraz, mama/tata pracuje". Brzmi okropnie, nawet teraz gdy, już po fakcie, to piszę. Czy żałuję, że nie mogłam im poświęcić więcej czasu? I tak, i nie - kto ma absorbujące dzieci ten wie, że codzienność z nimi nie jest łatwa. Czasem człowiek chce zrobić coś, co go choć na chwilę wyrwie z kołowrotka.

Tak czy inaczej, izolacja pozwoliła mi dostrzec kilka prawd, niby uniwersalnych, a jednak potrzeba by raz na jakiś czas wybrzmiały. Pierwszą z nich jest fakt, że chociaż kocham swoją rodzinę, nie potrafiłabym z nimi spędzać przysłowiowo 24/7.  Drugie spostrzeżenie jest takie, że jak się okazało, wielu ludzi zajmuje w naszym życiu miejsce, zupełnie niepotrzebnie. Brzmi przewrotnie, ale izolacja pokazuje, z kim tak naprawdę masz coś wspólnego. Dotyczy to również rodziny.

Z rodziną - tą bliższą, ale dalszą niż domownicy - jak się okazało w moim przypadku, da się porozmawiać. Da się nawet zorganizować święta w formie online, wypytać każdego o to, co słychać i jakie ma plany, jak sobie radzi i jakie ma przemyślenia. Da się zorganizować rodzinne spotkanie online przy winku, na którym można się pośmiać, ale i porozmawiać poważnie na tematy, których przy wielkanocnym stole raczej się nie porusza.

Przedostatni wniosek jest taki, że zamknięcie źle działa na ludzką psychikę. W czasie izolacji zazdrościłam tym, którzy mieli choćby 200m2 ogródka. Zamknięcie, zakaz spacerów po lesie, zakaz podróżowania, brak kontaktu z naturą dla mnie były bardzo uciążliwe. Gdzie bowiem odreagować stres? Co może stać się odskocznią? Na szczęście to już za nami.

Ostatni wniosek, jakim się dziś podzielę - nie ostatni w ogóle - jest taki, że nigdy nie byliśmy i nie będziemy idealni. Nie będzie nam się chciało ślęczeć z dzieckiem nad zadaniami z przedszkola, nie będzie nam się chciało wymyślać kreatywnych zabaw, które najprawdopodobniej dadzą nam góra 10 minut spokoju. Czasem będziemy mieli dość bycia w kieracie prania, prasowania, gotowania, więc będziemy przez cały tydzień zamawiać w dostawie, pranie rozłożymy po wszystkich krzesłach w domu, a jedyne co nas zainteresuje, gdy nadejdzie czas wolny, to co najwyżej serial na Netflixie. 

Ideałów nie ma. Idealnego świata też nie. Dlatego najlepiej będzie jak zrobimy tak, by nam w życiu było po prostu dobrze.

Pozdrawiam


wtorek, 14 stycznia 2020

Dlaczego warto robić postanowienia?

Dlaczego warto robić postanowienia?



Byłam święcie przekonana, że o tej porze roku, będę pisać lekkiego posta, o moich tegorocznych postanowieniach, o tym ile z nich udało mi się zrealizować i o tym, jakie plany mam na przyszły rok. Oczywiście moje plany diabli wzięli, bo moje życie wykręciło jakąś dziwną rolkę, z kilkoma przystankami na zaskakujące zwroty akcji i jestem pewna, że gdybym Wam o tym opowiedziała, mielibyście totalnie gdzieś moje noworoczne postanowienia.

Wiecie, dlaczego uważam (choć też od niedawna), że robienie postanowień to dobra sprawa? Bo człowiek, który w życiu nie ma celu, tak naprawdę zmierza donikąd. Większość ludzi popełnia oczywiście błąd, porywając się od razu na rzeczy wymagające albo zbyt wiele zaangażowania, zbyt wiele czasu, zbyt wiele środków lub czegokolwiek innego, czego akurat w danym momencie nie są w stanie z siebie wykrzesać.

Sprawdziłam na sobie - dzięki czemu mogę się pochwalić, że w 2019 zrealizowałam 8 postanowień na 11 - że tylko i wyłącznie metoda małych kroków i stawianie realnych oczekiwań daje nam po pierwsze: szansę na ich zrealizowanie, po drugie: więcej satysfakcji gdy nam się to uda. Dlatego nie zakładałam, że uda mi się schudnąć 10 kilogramów, ale założyłam, że będę regularnie ćwiczyć minimum 2 dni w tygodniu. Dlatego, że założyłam, że w ciągu roku roku przeczytam przynajmniej 2 nowe książki, przeczytałam 3. I tak ze wszystkim.

Zawsze się śmiałam z postanowień noworocznych - przecież to bezsens: jak się chce coś zrobić, coś osiągnąć, to właściwie każdy moment jest dobry, żeby zacząć. Tak się mówi. Dziś wiem, że chociaż warto robić postanowienia i warto pracować nad sobą, to niektóre zmiany - zwłaszcza te poważne - w potrzebują impulsu, a nie tylko chęci. Czasem wystarczy delikatne szturchnięcie, czasem musi to być coś mocnego, niczym uderzenie pioruna. Możemy funkcjonować sobie z dnia na dzień, przyzwyczajeni do miejsca i sytuacji, w których się znaleźliśmy. Możemy nawet podświadomie marzyć o zmianie, ale tylko impuls pomoże nam się na nią zdecydować.

A jak się okazuje, nie zawsze wybieramy dokładnie ten kierunek, który nam się do tego momentu wydawał tym właściwym. Dopiero, gdy ruszymy z miejsca zdajemy sobie sprawę, że pójdziemy zupełnie w innym kierunku, niż pierwotnie zakładaliśmy.


Pozdrawiam


czwartek, 3 października 2019

Szczęśliwy człowiek z "pękniętym kręgosłupem"...

Szczęśliwy człowiek z "pękniętym kręgosłupem"...


W życiu nie przyszło by mi do głowy, nie powiedziałabym na głos - ba! - nawet bym nie pomyślała, że kiedykolwiek poczuję żal w powodu tego, że mam tak sztywny kręgosłup moralny. Wygina się, jak taki prawdziwy, delikatnie, czasem bardziej, ale potrzeba czegoś wyjątkowego, prawdziwego tąpnięcia, by go złamać. A może się nie da?

Kiedy miałam lat dwadzieścia, czy dwadzieścia kilka, postępowałam w życiu zgodnie z własnym sumieniem; wielu rzeczy nie rozważałam, nie dzieliłam i nie analizowałam. Moje postępowanie traktowałam w kategoriach dobre albo złe. I przeważnie dopóki nie robiłam komuś krzywdy, dopóki ktoś nie cierpiał, wszystko było dla mnie ok. To myślenie było dobre głównie z jednego względu: dużo łatwiej dokonywało się wyborów. Wszystkie decyzje, kiedy spojrzeć na nie przez pryzmat moralny, pryzmat wiary czy jakikolwiek inny, wprowadzający do naszego życia większą ilość zasad, stają się nieznośnie trudne do podjęcia i abstrakcyjne wręcz do przeanalizowania.

Wszyty pod skórę dodatkowy kręgosłup sprawia, że wydaje Ci się, że tu gdzie jesteś, to jedyne miejsce w którym możesz być. Boisz się "przegiąć", bo niezależnie od tego, co Cię czeka dalej masz poczucie, że choćby to było wspaniałe i niesamowite, to do końca życia pozostaniesz człowiekiem z "pękniętym kręgosłupem". Domyślam się, że pewnie dlatego ludzie żyją w związkach bez przyszłości, w których trwają z przyzwyczajenia, ze względu na dobro wszystkich dookoła, ze względu na to, że nie widzą siebie jako ludzi szczęśliwych. Wizja "pękniętego kręgosłupa" przesłania im wszystko.

Kiedy siedzę, z kieliszkiem wina i piszę ten tekst, myślę sobie o tym, jak bardzo chciałabym być gdzieś indziej. Jak bardzo chciałabym być sobą - tą dzisiejszą, mądrzejszą, doświadczoną, na tym poziomie rozumienia samej siebie i otaczającego świata - a jednak te dziesięć lat wstecz... W tym świecie, w którym podejmowane decyzje nie tworzyły dramy, w którym jedne drzwi się zamykały, a otwierały drugie, w którym mogłam dać się ponieść...

Dokonywanie wyborów - na tym opiera się całe nasze życie. Stajemy co jakiś czas na skrzyżowaniu i wybieramy: w prawo, w lewo albo prosto. Każda decyzja wpływa na kolejną, niektóre z nich powodują więcej przemyśleń albo konsekwencji niż inne. Przychodzi jednak dzień, gdy stajesz na kolejnym skrzyżowaniu i oglądasz się za siebie myśląc, co by było gdybyś poprzednio wybrał inaczej. Na jeszcze innym stajesz i doskonale wiesz, że całym sercem i całym sobą pragniesz pójść w danym kierunku, a jednak nie idziesz.

Zamykasz lekko uchylone drzwi do tego czego pragniesz na rzecz... No właśnie, czego? Przychodzi mi do głowy tylko jedna odpowiedź: prostego kręgosłupa, któremu tylko raz na jakiś czas pozwolisz wygiąć się mniej lub bardziej, by choć przez sekundę popatrzeć na to, co było za uchylonymi drzwiami.

I marzyć o dniu, w którym będziesz mógł dać się ponieść....


Pozdrawiam





Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku.
 Zostańmy w kontakcie! :)





sobota, 3 sierpnia 2019

Sens życia - być sobą we właściwym miejscu i czasie.

Sens życia - być sobą we właściwym miejscu i czasie.

Ostatnio przeczytałam czyjąś refleksję na temat ostatnich kilku lat życia. Wydźwięk był pozytywny, a całe to "resume" zakończone wdzięcznymi słowami skierowanymi do kilku konkretnych osób. Nie było tam mnie, choć przez jakiś czas byłam z tą osobą blisko, a część z wymienionych tam osób dołączyła do nas później.
...
Nie nadążam za współczesnymi zwyczajami, ale widzę, że niektórzy ludzie postępują zgodnie z zasadą "Robię to co chcę, a nie to, co wypada". Pewnie dlatego nie zostałam zaproszona na wieczór panieński mojej przyszłej bratowej. Nie mamy regularnego kontaktu, nie byłam osobą tam potrzebną.
...

Co łączy obie te sytuacje? 

Moja reakcja. W żadnym z tych przypadków nie byłam zła. Była sekunda zaskoczenia i potem refleksja. W pierwszym przypadku, gdy pomyślę jak potoczyły się nasze losy, gdy przypomnę sobie niektóre rozmowy i sytuacje to wiem, że tej osobie z innymi jest 'bardziej po drodze' niż ze mną. Że możemy mieć podobne poczucie humoru, możemy rozumieć się bez słów, a jednocześnie diametralnie się różnić - mieć inne priorytety i podejście do życia. Zupełnie inaczej patrzeć na świat.

W drugim przypadku jest podobnie. Sama w życiu postępuję zgodnie z własnym sumieniem, nie bardzo oglądając się na to, czego oczekują ode mnie ludzie. Wyrosłam z tego już dawno. Wcześniej robiłam to często bardziej z przekory, dziś dbam przede wszystkim o swój spokój ducha. Nie pcham się tam gdzie mnie nie chcą, otaczam się ludźmi, którzy chcą ze mną przebywać, których nie muszę na siłę namawiać na spotkanie. Którzy akceptują mnie i nie muszę przed nimi niczego udawać, ani niczego im udowadniać.  Jeśli jeszcze nie doświadczyliście tego poczucia, nie macie pojęcia, jak cenna to rzecz. I, co najważniejsze, te same zachowania akceptuję u innych.

Wielu ludzi nie bardzo wie, czego chce od życia i gdzie jest ich miejsce. Gonią, wciąż naprzód, ale do końca nie wiedzą za czym. Chcą "więcej" i "bardziej", ale kiedy to osiągają - nie czują spełnienia. Próbują usilnie zadowolić innych, zupełnie zapominając o sobie. Kochają rzeczy, zamiast ludzi. 

Nie bądźcie takimi ludźmi. Akceptujcie odmienność innych, doceniajcie małe i proste przyjemności. Nie rozpamiętujcie błędów ani przyszłości - o tym, czego nie da się zmienić zapominajcie, a to co można zmienić - po prostu zmieńcie. Pielęgnujcie relacje, bo kiedyś zrozumiecie, że nie liczy się ile macie złotych pucharów, ale czy macie z kim wypić z nich wino.


Pozdrawiam





Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku. Zostańmy w kontakcie! :)

piątek, 28 czerwca 2019

Zainwestuj swoją energię w spełnianie marzeń... Opłaca się!

Zainwestuj swoją energię w spełnianie marzeń... Opłaca się!
koncert, ręce, serce, fan, backstreet boys

Żaden energetyk nie da Ci takiego emocjonalnego kopa, jak świadomość spełnionego marzenia. I z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że bez różnicy jest, czy to małe czy duże marzenie, czy to rzecz wielka czy drobiazg.

Każdy człowiek ma inny obszar zainteresowań. Co innego go cieszy, co innego pobudza do działania. Niezależnie jednak od tego, jakim sposobem, warto w życiu dążyć do uszczęśliwiania samego siebie. Warto sprawiać sobie nawet małe przyjemności, które w konsekwencji poprawią nam samopoczucie.

Byłam w poniedziałek na koncercie zespołu Backstreet Boys. Możecie się śmiać lub nie, ale to mój ukochany zespół. Miałam 13 lat kiedy zaczęłam ich słuchać. Przy ich piosenkach przeżywałam swoje pierwsze miłości i zawody miłosne. Wypłakiwałam oczy przy "More than that" i "I need you". Marzyłam o swoich niedoszłych chłopakach, wzdychałam, snułam plany podboju ich serc. Byłam nastolatką, a te ckliwe teksty i melodie idealnie wpisywały się w moje emocjonalne sinusoidy.

Backstreet Boys, koncert, Warszawa, Torwar


O gustach się nie dyskutuje, panowie tworzą muzykę od 25 lat, mają rzesze wiernych fanów, zarówno w Polsce jak i za granicą, a ja słucham ich nawet teraz, mając lat 31. A koncertem byłam zachwycona. Chociaż nie, zachwycona to nadal mało powiedziane. Cała oprawa koncertu - światło, lasery, "backscreen" (czy jak to się tam fachowo nazywa) zrobiły swoje, ale i tak całe show jakie zrobili panowie z Backstreet Boys to było to, co skradło moje serce.

Śpiewałam z całych sił, piszczałam z całych sił razem z tysiącami osób obecnych na koncercie. Zachwycałam się nimi, bo chociaż minęło 25 lat, ja nadal oczami wyobraźni widzę ich takimi, jakimi byli te 17 lat temu. Mało tego, muzyka którą tworzą, wywołuje we mnie te same emocje, daje mi ten sam poziom wzruszeń, przywołuje wspomnienia, które tkwiły zakopane pod grubą warstwą kurzu.

koncert, Warszawa


Mój młodszy brat, który też był na koncercie ze znajomymi gdy dzieliliśmy się wrażeniami, śmiał się ze mnie, że "ekscytuję się uroczo, jakbym znów miała 13 lat". Ale wiecie co? To właśnie na tym koncercie było najlepsze. Mogłam się ekscytować, mogłam piszczeć i się wzruszać i nikogo dookoła to nie dziwiło. Nie musiałam się kryć z tym, że udział w tym koncercie sprawił mi wielką frajdę.

Moim marzeniem było pójść na ich koncert i cieszę się, że to marzenie się spełniło. Tak jak napisałam na samym początku, sparafrazuję teraz "Marzenia się nie spełniają, marzenia trzeba spełniać. Dopiero realizacja marzeń daje Ci prawdziwą radość w życiu."


Pozdrawiam


czwartek, 13 czerwca 2019

"Jesteś tym, w jaki sposób myślisz."

"Jesteś tym, w jaki sposób myślisz."

Tytuł tego wpisu jest oczywiście parafrazą, nie mniej jednak ma wiele wspólnego z naszym funkcjonowaniem w codziennym życiu. To o czym myślimy to jedno, ale to JAK o tym myślimy sprawia, że nasze działania są z góry ukierunkowane w jakiś sposób.

Zakładam, że mało kto w swoim życiu robi sobie, choćby raz na jakiś czas, rachunek sumienia ze sposobu w jaki funkcjonuje każdego dnia. Jak takie podsumowanie miałoby wyglądać? Myślę, że wystarczyłoby kilka, może kilkanaście pytań.

  • Jak rozpoczynasz swój dzień?
  • Jak reagujesz na złe wiadomości/nieprzyjemne sytuacje?
  • Czy potrafisz policzyć, ile razy w ciągu dnia miałeś/aś myśli pozytywne, a ile razy negatywne?
  • Co robisz, aby przekuć negatywne myślenie w pozytywne?
Idźmy krok dalej i odpowiedzmy na te pytania. Jak większość ludzi rozpoczyna dzień? Od szybkiej kawy, ubierania w pośpiechu, popędzania dzieci... Wszędzie gonimy, wszędzie biegniemy, ciągle jesteśmy spóźnieni. Co za tym idzie? Narzekamy. Jojczymy. Sapiemy. Już na "dzień dobry" jesteśmy poirytowani. A potem jest już tylko gorzej.

Jak reagujesz na złe sytuacje? Może jeszcze nie zauważyłeś/aś, ale jedna zła myśl ciągnie drugą. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Nerwowy poranek, potem sytuacja, która wywołała zbędną irytację, a potem lawina nieprzyjemnych sytuacji. Zabrakło mi spokoju i opanowania. To, w jaki sposób nastawiłam się rano, pokierowało całym moim tokiem myślenia i reakcjami na sytuacje, które wydarzyły się później. 

Jak z tym walczyć?Jeśli czekacie aż powiem "Wstań godzinę wcześniej, weź prysznic, wypij kawę w spokoju i dopiero ruszaj do boju" to się nie doczekacie. Wiem po sobie (z czasów, gdy pracowałam w korpo), że czasem wstać choćby kwadrans wcześniej, to jak przejść suchą nogą przez morze. Bez Bożej pomocy, po prostu nie do zrobienia. :-) Proponuję zatem nieco inne, prostsze rozwiązanie, składające się z 3 punktów:

  • Bądź wdzięczny.
  • Doceniaj nawet najdrobniejsze rzeczy.
  • Nie denerwuj się tym, na co nie masz wpływu. Jeśli masz na to wpływ, to po prostu to zmień. 
Polecam również przez kilka dni spisywać swoje pozytywne i negatywne myśli, reakcje. Poddaj analizie to, w jaki sposób reagujesz, czy przypadkiem nie za nerwowo, gwałtownie? Zastanów się, czy nie przydało by się wyciszyć, zwolnić? Czy czasem można po prostu odpuścić?

Ja swój dzień zaczynam od wdzięczności, modlitwy i jak się uda to treningu. Możecie się śmiać, ale odkąd pracuję zdalnie widzę w sobie przemianę, jakiej zawsze chciałam, a do tej pory nie potrafiłam z siebie wykrzesać. 

Na koniec dorzucę, że po dniu pełnym nieprzyjemności, zastanowiłam się na spokojnie nad wszystkim i wyciągnęłam wnioski. Gdy następnego dnia zaczęłam poranek po swojemu (albo raczej właściwie) to dzień zaskoczył mnie tyloma miłymi sytuacjami, że sama zastanawiałam się, jak to w ogóle jest możliwe. Jak można ściągać złością, kolejne złe myśli? Jak można sprowadzać kolejne (niepotrzebne) kłótnie, przykrości? Jak widać, wcale nie trzeba dużo. 

Zmień sposób myślenia, a sukcesywnie zaczniesz zmieniać swoje życie. Skoro ja dałam radę, to Ty też dasz! 


Pozdrawiam





Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku.
 Zostańmy w kontakcie! :)





piątek, 3 maja 2019

Nazywasz to przypadkiem, ja nazywam to wiarą.

Nazywasz to przypadkiem, ja nazywam to wiarą.
niebo, gwiazdy, kobieta, cień

Ludzie mają tendencję do chodzenia na łatwiznę. Wolą wymieniać, niż naprawiać. I dotyczy to nie tylko sprzętów codziennego użytku, ale również relacji. Kochają rzeczy, zamiast kochać ludzi, a rzeczy tylko używać. I nadal sądzą, że ich życiem rządzą przypadki.

Kiedy w styczniu straciłam pracę nie było mi zbytnio do śmiechu. Dopiero kilka dni po fakcie dotarło do mnie, że sytuacja w jakiej się znalazłam jest lepsza niż byłaby, gdybym zwolniła się w listopadzie, tak jak chciałam. Jeszcze przez miesiąc musiałabym się męczyć i na same święta zostałabym z niczym. A dzięki temu, że zwolnili mnie przez wzgląd na restrukturyzację w firmie dostałam odprawę i miałam czas na poszukiwania nowej pracy.

Dostawałam oczywiście mnóstwo "dobrych rad" w stylu "Załatw sobie lewe zwolnienie, przez pół roku będziesz dostawać kasę i zyskasz więcej czasu na szukanie pracy". Nie powiem, widzę sens w tym toku postępowania, ale w oszukiwaniu państwa, (nie)wielkim ryzyku z tym związanym i tego rodzaju chodzeniu na łatwiznę już niekoniecznie. To nie mój styl. Dlaczego uznałam, że takie działanie nie ma sensu? Właśnie dlatego, że mimo trudnej sytuacji w firmie, w listopadzie szukałam wsparcia i pociechy "na Górze". To czego doświadczałam oddałam Bogu i najzwyczajniej w świecie uznałam, że On mi pomoże w kwestii znalezienia pracy tak, jak pomógł mi przetrzymać trudny czas i wytrwać aż do stycznia.

I chociaż znajomi pukali się w głowę, chociaż zupełnie nie rozumieli mojego toku myślenia, chociaż obawiałam się tego ile czasu potrwa moje bezrobocie i jak utrzymamy rodzinę to moja wytrwałość i zaufanie się opłaciły. Otrzymałam pracę dokładnie taką o jakiej marzyłam - dostałam umowę o pracę, zaproponowano mi takie warunki finansowe jakich chciałam i do tego fizyczne miejsce mojej pracy również jest takie jak chciałam. A, co najważniejsze - pierwszy raz zajmuję się w pracy tym, co mnie ciekawi i interesuje. Moja praca sprawia mi przyjemność.

Oczywiście znajomi powiedzieli "przypadek". Ale wiecie co? Przypadkiem, to można się potknąć na nierównym chodniku jak się człowiek zagapi, a nie wyjść ze złego otoczenia mając zapewniony byt i dostać dokładnie to, o czym się marzyło. Ja nie wierzę w takie "przypadki".

"They call it fortuity, I call it FAITH" :)


Pozdrawiam






Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku.
 Zostańmy w kontakcie! :)

piątek, 8 marca 2019

Ten jeden wspólny mianownik.

Ten jeden wspólny mianownik.
kobiety, dziewczyny, różne, różnice

Dzisiejszy świat bywa dziwny: chcemy być oryginalne, a równocześnie staramy się nie odstawać od innych. Pragniemy być indywidualistkami, które na każdy temat mają własne zdanie, ale w towarzystwie potakujemy sobie nawzajem, nawet jeśli uważamy inaczej. A przy okazji chowamy po kieszeniach szpilki, które lubimy wbijać innym kobietom, najczęściej w zawoalowanych komplementach.

To co powiem, może być zaskakujące, ale ja nie przepadam za kobietami. Nie specjalnie lubię ich intrygi i plotkarstwo, wytykanie błędów i niedociągnięć. Wykłócanie się o to, która jest lepszą matką bo karmi/rodziła/wychowuje według/sponsoruje zajęcia dodatkowe, itd. Różnimy się wszystkim: kolorem oczu i włosów, sylwetką, sposobem ubierania, sposobem na życie, wychowanie dzieci, prowadzenie domu. I chociaż tyle się trąbi i robi kampanii społecznych o tym, że bycie innym nie oznacza bycie gorszym, to głupie nawyki i przyzwyczajenia zawsze wychodzą na wierzch prędzej czy później.

A gdyby tak czerpać inspirację od siebie nawzajem? Bo czemu by nie "podbierać" od koleżanek tych cech, które chciałybyśmy widzieć u siebie? Jesteś nieśmiała? Pogadaj z bardziej asertywną koleżanką, niech zdradzi ci kilka swoich sposobów! Jesteś nieogarniętą bałaganiarą? Każdy ma wśród znajomych taką dokładną i pedantyczną istotę, która może pochwalić się doskonałym zmysłem organizacji. Przyjmujmy od siebie nawzajem dobre rady, ALE! Niech to nie będą uszczypliwości w stylu: "No moja droga, po tej ciąży to wyglądasz jak wieloryb, na szczęście wypatrzyłam w necie niesamowity sposób na szybkie odchudzanie!". Takich "dobrych rad" nikt nie chce. To są właśnie te szpilki, o których mówiłam na początku.

Wspierajmy się i motywujmy. Każda z nas jest piękna, oryginalna i wyjątkowa. Każda z nas jest wartościowa. Bądźmy dla siebie dobre. Chwalmy się nawzajem za sukcesy i wspierajmy w chwilach słabości. Przecież gorsze dni zdarzają się każdemu. Doceniajmy zamiast oceniać. Mnóstwo rzeczy nas różni, lecz mamy jeden znaczący wspólny mianownik: wszystkie jesteśmy kobietami i choćby dlatego powinniśmy stać jedna za drugą murem.

Pozdrawiam





Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku. Zostańmy w kontakcie! :)




piątek, 1 marca 2019

Pączki, podkowy i czterolistne koniczyny.

Pączki, podkowy i czterolistne koniczyny.
drzwi, zamknięte drzwi


Uśmiałam się wczoraj z lekkim przekąsem, gdy przy okazji Tłustego Czwartku, usłyszałam od znajomego: "Jak to nie zjadłaś jeszcze pączka? Musisz zjeść chociaż jednego, na szczęście!".

Ile rzeczy od początku roku zrobiłam, raczej nieświadomie - bo nie jestem przesądna, żeby to szczęście przyciągnąć, nie zliczę. Rok zaczęłam dobrze: Sylwestra spędziłam w fajnym towarzystwie, dobrze się bawiłam, w przeciwieństwie do lat ubiegłych. Tydzień po Nowym Roku miałam urodziny, które również spędziłam dobrze - w gronie znajomych, pijąc i żartując przez cały wieczór. I na tym pasmo szczęśliwych wydarzeń w moim życiu się zakończyło.

Tydzień po urodzinach zwolnili mnie z pracy. Firma została przejęta przez inną, więc w wypowiedzeniu napisali "redukcja etatów". Nie powinnam być zaskoczona, że wybrali akurat mnie (choć nie tylko) patrząc na to co działo się przed świętami Bożego Narodzenia. Pisałam o tym TUTAJ. Nie stresowałam się tym, przez jakiś czas - zwolnili mnie z obowiązku, przez dwa miesiące płacili normalnie. Ten czas skończył się wczoraj, a mimo kilku rozmów rekrutacyjnych, nadal nie mam pracy.

Dwa tygodnie temu również zaniemógł dziadek, który opiekował się moim młodym, a młodą odbierał z przedszkola. Babcia jest mniej sprawna, więc to dziadek był zawiadującym przy ogarnianiu mojej hałastry. I niestety, dziadek trafił na ponad tydzień do szpitala, a diagnoza okazała się (chciałoby się rzec do przewidzenia w moim przypadku) oczywiście najgorsza. W związku z tym, ponieważ intensywnie szukam tej pracy, w ciągu kilku dni musiałam znaleźć dla młodego żłobek. Oczywiście prywatny i oczywiście za ciężkie pieniądze, których w obecnej sytuacji mam jak na lekarstwo.

I nie, nie skarżę się na swoją niedolę, lecz nakreślam skąd się wziął ten "przekąs" w moim rozbawieniu wczorajszą rozmową. Jak widzicie jednak zaklinanie szczęścia nie wychodzi mi zbyt dobrze. W moim życiu obserwuję tendencje spadkowe, tuż po albo tuż przed chwilowymi okresami spokoju. Zeszłe lato takie było - trochę jak cisza przed burzą. I chociaż czasem sama siebie pytam, za jakie grzechy wszystkie te dołki w naszym życiu, to myślę, że choćbym zjadła tonę pączków, nosiła w kieszeni siedem podków i zasadziła w doniczce czterolistną koniczynę, to i tak nic by to nie dało.

Jeśli stoisz przed zamkniętymi na klucz drzwiami, to choćby były to najładniejsze drzwi jakie widziałeś, to nadal będą zamknięte. Czekam więc na zmianę trendu w moim życiu, kiedy to wygramolę się z tego dołka i wdrapię wreszcie na jakąś porządną górkę.

Pozdrawiam





Jeśli podobał Ci się ten wpis koniecznie daj mi znać! Zostaw komentarz tutaj, polub mnie na Facebooku lub Instagramie. Zostańmy w kontakcie! :)

piątek, 22 lutego 2019

Pancake w roli głównej - prosty przepis na szybki piątkowy obiad.

Pancake w roli głównej - prosty przepis na szybki piątkowy obiad.
naleśniki, naleśniki amerykańskie, pancake, przepis, obiad

Ponieważ u mnie ostatnimi czasy niestety życiowo same perturbacje i ciężkie tematy, postanowiłam przy piątku podzielić się z Wami prostym i szybkim przepisem na naleśniki po amerykańsku, czyli tak zwane "pancake". Uwierzcie lub nie, te które widzicie na zdjęciu robiłam dziś osobiście... Pierwszy raz w życiu. Ponieważ była to pierwsza próba i do tego na żywym organizmie, nie przykładałam zbytnio uwagi do kształtu. Jeśli zaś chodzi o konsystencje i smak, wyszło super. :-)

Jeśli uda mi się na wiosnę odnowić moją kuchnię, zgodnie z zamierzeniem, wyposażę ją może w foremki do pancake'ów, ale na tą chwilę, kształt gra drugorzędną rolę. Tak więc krójcie soczyste owoce, wyciągajcie z lodówki dżemik albo (o matko wszystkich łasuchów!) Nutellę i życzę smacznego! :-)

Poniżej przepis:


  • szklanka mąki, typ 450 lub 650 (ja miałam tradycyjną, Szymanowską)
  • szklanka mleka
  • 1 jajko
  • 3 łyżki cukru do smaku, opcjonalnie może być cukier waniliowy
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • odrobina oleju (na oko łyżka stołowa) lub rozpuszczonego masła
  • szczypta soli
Wszystko to mieszamy trzepaczką albo mikserem do czasu zniknięcia grudek. Potem porcje wylewamy na suchą rozgrzaną patelnię i smażymy na złoty kolor. Nic prostszego! :-)


Pozdrawiam


wtorek, 15 stycznia 2019

Urodzinowe resume.

Urodzinowe resume.

Nie ma się co oszukiwać, przez ostatnie 10 lat moje życie rzuciało się niespokojnie niczym menel w objęciach strażników miejskich. Raz byłam na wozie, więcej razy pod wozem i niewiele rzeczy i spraw było na właściwym miejscu. Albo chociaż w okolicach tego miejsca, na którym chciałabym się widzieć.

Rodziców przestałam słuchać dawno temu, zawsze byłam jak kot - chodziłam swoimi drogami i miałam własne zdanie - a do tego jeszcze czarny, bo charakter miałam mocno asertywny. Rodzice wymagali ode mnie sporo, ale wydaje mi się że dość szybko pogodzili się z faktem, że moja niepokorna natura nie da się ujarzmić, ale przez to również nasze relacje nie wyglądały tak, jakbyśmy może tego chcieli. Nasze drogi się przeplatały, zwykle w punktach spornych, bo w codziennym życiu nie mogę powiedzieć, żeby chociaż biegły w miarę równolegle czy w tym samym kierunku.

Tworzenie relacji przez większą część życia wychodziło mi różnie.  Zawsze lepiej dogadywałam się z facetami; odkąd pamiętam laski zawsze po pewnym czasie dostawały na mnie alergii, niczym niemowlę na truskawki. I w gruncie rzeczy przyznaję, że mnie też nigdy nie było po drodze z kimś, kto parę razy w miesiącu ma rozdwojenie jaźni, nie wie czego chce, a do tego plotki, układy i głupie fochy w moim poczuciu były w stanie zdemolować każdą babską przyjaźń.

Co do przyjaźni, to zjednywanie sobie ludzi wychodziło mi zawsze raczej dobrze, chyba że na dzień dobry ktoś nie zrozumiał, że moja przebojowość i pewność siebie nie wynikają wyłącznie z narcyzmu i przemądrzałości. Mówię to pół żartem pół serio, bo choć jestem przekonana, że dogadałabym się z każdym, to utrzymywanie długotrwałych relacji wychodziło mi raczej średnio. Tłumaczę sobie, że dziś ludzie nie lubią, jak im się stawia wymagania, a ponieważ ja daję z siebie dużo, a wymagam co najmniej podobnie - nie każdy czuje się na siłach, by temu podołać.

Nigdy chyba nie byłam święta, ale dziś tłumaczę to sobie faktem, że pewne głupstwa musiałam w życiu popełnić, żeby na przyszłość oszczędzić sobie kilku poważnych rozczarowań. Niczego w życiu nie chciałam bardziej niż ŻYĆ. Kiedyś czułam że żyję dopiero wtedy, gdy adrenalina przepływała przez żyły, gdy pojawiały się jakieś emocje i gdy moja codzienność nie powtarzała się monotonnie niczym sceny z "Dnia świra".

I na okoliczność moich 31 urodzin stwierdzam, że moje życie zatoczyło koło i ponownie miota się jak menel i trochę jak filmowy Adaś pragnie się obudzić w końcu w jakiejś bardziej przyjaznej rzeczywistości.

Dlatego chociaż nie dmuchałam świeczek, a moja impreza urodzinowa nie doszła do skutku, to życzę sobie, żebym przestała czuć się jak w "Dniu Świra", a poczuła znowu, że zaczęłam ŻYĆ.


Pozdrawiam


poniedziałek, 31 grudnia 2018

Tajemnice kobiecych fantazji, czyli co nas kręci, co nas podnieca.

Tajemnice kobiecych fantazji, czyli co nas kręci, co nas podnieca.
naga kobieta, 50 twarzy greya, czego pragną kobiety, seks, fantazje erotyczne


Dawno już opadł kurz i wszyscy zapomnieli o Christianie Grey'u, więc marketingowo pisanie o tym, czym fabuła tej książki zasłużyła na taki entuzjazm, mija się z celem. Całe szczęście piszę o tym co mnie natchnie, a nie za co mi zapłacą. Dlatego, gdy parę dni temu dotarło do moich uszu stwierdzenie, że owszem z tym wyuzdanym seksem wszystko fajnie, ale żadna z kobiet obecnych w towarzystwie nie chciałaby się ze zdominowaną Anastasią zamienić na miejsca, zaczęłam się zastanawiać czego naprawdę pragną kobiety?

Tak się akurat złożyło, że pracowałam w sklepie z książkami kiedy był boom na tę pozycję, dlatego doskonale pamiętam te wszystkie laski, które hurtowo kupowały tomiszcza. I widziałam oczami wyobraźni, jak siedzą po nocach z wypiekami na policzkach, wczytując się w pikantne opisy wyuzdanego, namiętnego, pełnego pasji seksu. Elementy bolesne pomijam celowo - nie każdy potrafi oczuwać przyjemność z zadawania/przyjmowania bólu. Ale mogę się też założyć, że gdyby ten element wykluczyć, to każda z czytających pań chciałaby się z Anastasią zamienić na miejsca. Dlaczego?

Bo kobiety lubią fantazjować. I, jestem pewna, część fantazji chciałyby spełnić. Nawet jeśli w domu czeka kochający mąż, najlepszy na świecie, najbardziej ułożony facet, prasujący swoje koszule, wynoszący śmieci i zmywający naczynia, to i tak jadąc windą z jakimś przystojniakiem, kobieta pomyśli o tym jakby to było, gdyby spoglądający na nią nieśmiale facet, podszedł do niej, ujął jej twarz w dłonie i namiętnie pocałował. Albo coś więcej.
Kobiety miewają fantazje erotyczne, ale bardzo rzadko mówią o nich głośno. Są jak ta nieśmiała bohaterka "50 twarzy...", która marzyła o księciu i o tym, co z nim zrobi w łóżku i w życiu nie spodziewała sie, że na kogoś takiego trafi. Przeciętne kobiety są takie same - marzą o przypadkowym spotkaniu ze znanym piosenkarzem, zakończonym w hotelu albo o seksie w pokoju socialnym w pracy z przystojnym kolegą, który je kręci. Fantazje mogą dowolnie modyfikować.

Fakt pozostanie faktem: potrzebujemy w sypialni urozmaicenia. Niestety ponieważ seks, gadżety, rozmowy o ulubionych pozycjach i inne elementy tej układanki nadal są traktowane jak tabu, w prawdziwym życiu nic nam z tego nie wychodzi. Mało tego, chociaż seks jest nieodłącznym elementem związku, to my wciąż nie potrafimy się skomunikować na tej płaszczyźnie. I dlatego właśnie wszyscy ci biedni faceci musieli wysiedzieć swoje na seansach kinowych "50 Twarzy Grey'a", rzucając spojrzeniami pomiędzy ekranem a rozmarzonymi twarzami swoich kobiet, zastanawiając się czy to kara za grzechy czy może jednak zawoalowany przekaz.

Ta książka, to nic innego, jak zbiór kobiecych fantazji urozmaicony elementami BDSM. Potrzebujemy w sypialni urozmaicenia. Potrzebujemy urozmaicenia w życiu. Dlatego kobiety po cichu marzą o wysokim przystojnym brunecie, który z iskrą w oku będzie obserwował każdy ich ruch, który będzie całował je tam, gdzie same by nie pomyślały że można. O pewnym siebie, asertywnym kochanku, który będzie wiedział co i jak zrobić z nimi w łóżku. Ani w życiu, ani w pracy, ani w związku nie lubimy jak jest nudno. Chcemy czuć emocje, marzymy o prądach elektrycznych przechodzących po kręgosłupie. Chcemy dać się ponieść szaleństwu z kimś, kto będzie tego chciał równie mocno. Chcemy być pożądane i adorowane.

A jednocześnie, jak żyd diabła wypieramy się pożądania, fantazji erotycznych, chęci posiadania opaski na oczach czy kajdanek z futerkiem, a na komplementy reagujemy wzruszeniem ramion. Chcemy być divami w łóżku, jednocześnie usilnie trzymając się prozy życia - klasycznego, szybkiego seksu bez polotu, raz w tygodniu, a może raz w miesiącu. Dlaczego?


Cytując klasyka: "Baby są jakieś inne" i same nie wiedzą czego chcą, dopóki ktoś im tego nie da.



Pozdrawiam





czwartek, 8 listopada 2018

Mobbing, czyli kiedy na myśl o pójściu do pracy chce Ci się płakać.

Mobbing, czyli kiedy na myśl o pójściu do pracy chce Ci się płakać.
biuro, biurowiec, mobbing, praca, nękanie

Nigdy nie miałam talentu do robienia tak zwanej "dobrej miny do złej gry". Udawanie, że coś mi się podoba, gdy tak nie jest, to zupełnie nie moja bajka. I nie mówię tu o drobiazgach, w stylu zapewniania czterolatki, że jej bazgrołki to arcydzieło na miarę Picassa. Mam na myśli sytuacje, które wpływają na nasze życie, samopoczucie, a niejednokrotnie również zdrowie. Mówię o sytuacji, w której na myśl o pójściu do pracy, najzwyczajniej chce mi się płakać.

Jedna z głośniejszych afer mobbingowych ostatnich miesięcy dotyczyła pracowników Szlachetnej Paczki, którzy złożyli zbiorowy pozew przeciwko założycielowi i liderowi stowarzyszenia, ks. Jackowi Stryczkowi. Nie zamierzam dywagować o tym, jak prawdopodobna (lub nie) jest dla mnie ta historia. Istotniejszy jest jednak fakt, iż ta sytuacja zmotywowała m.in. prezesów platformy pracowniczej GoWork.pl do zabrania głosu w sprawie, która jak się okazuje dotyczy aż 60% polskich pracowników.

Według Kodeksu Pracy mobbing oznacza "działania lub zachowania dotyczące pracownika lub skierowane przeciwko pracownikowi, polegające na uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu pracownika, wywołujące u niego zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodujące lub mające na celu poniżenie lub ośmieszenie pracownika, izolowanie go lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników(...)". 

Zastanawiacie się pewnie, czemu w ogóle o tym piszę? Dlatego, że 60% to bardzo dużo i sądzę, że wśród osób czytających ten tekst, znajdzie się kilka takich, które - podobnie jak ja - tego właśnie doświadczyły lub wciąż doświadczają. I niekoniecznie są to groźby czy bezpośrednia agresja (choć to się niestety też zdarza!), lecz w większości przypadków to powolne psychiczne nękanie, które dzień po dniu wyniszcza człowieka. Mobbing w pracy, to toksyczna sytuacja, na którą trzeba reagować.

.... współpracownicy organizują wyjścia firmowe lub prywatne ale w firmowym gronie i nie zapraszają Cię?
.... w agresywny sposób wytykają Ci błędy, nawet na etapie szkolenia?
.... jesteś krytykowany publicznie za sposób ubierania się, żywienia, Twoją religijność albo orientację?
.... wymyślają ci obraźliwe pseudonimy, obgadują za plecami?
.... usilnie próbują udowodnić Ci brak wiedzy i kompetencji, niejednokrotnie przytaczając argumenty bezsensowne i niemające odniesienia do rzeczywistości?
.... utrudniają Ci dostęp do wiedzy i informacji, pod przykrywką fałszywej chęci wykonania pracy za Ciebie, a następnie używają tego jako argumentu mającego dowieść Twojej niekompetencji?
.... donoszą do przełożonego o Twoich potknięciach, nawet tych nie wpływających na wykonywaną pracę?
.... wywyższają się, dając Ci odczuć że ich staż pracy/bliska relacja z szefem pozwala im na więcej?
.... w sytuacjach spornych przełożony usilnie próbuje wmówić Ci, że nie masz racji/popełniłeś błąd, nawet jeśli masz pewność, że jest inaczej?

Jeśli którykolwiek z tych przykładów możesz opisać jako swój, to znaczy że mobbing dotyczy również Ciebie. Nie zawsze mobbingującym jest pracodawca, czasem są to współpracownicy. Co gorsza, pracodawcy niechętnie podejmują próby rozwiązania konfliktowych sytuacji, niejednokrotnie próbując zamiatać całą sprawę pod dywan, używając argumentów, że "jako dorośli ludzie powinniśmy umieć się dogadać". Niestety udowodnienie swoich racji w sądzie wymaga twardych dowodów, a często nawet zeznań świadków. Tak czy inaczej, w relacji oprawca-ofiara, nie ma miejsca na porozumienie. Każda agresywne zachowania, powinny być konsekwentnie ucinane, tym bardziej w miejscu pracy.

Dlatego jeśli na myśl o pracy natychmiast boli Cię głowa i brzuch, jeśli przekroczenie progu biura sprawia, że zbiera Ci się na płacz, jeśli w miejscu pracy usilnie próbujesz "zniknąć" by nie narażać się na zaczepki, to znak, że mobbing dotyczy również Ciebie. A jeśli nie widzisz szans, by wyegzekwować swoje prawa, to znak, że tak jak ja w tej chwili, musisz zacząć szukać nowej pracy. Nie pozwól by toksyczna atmosfera pracy wpłynęła na rozstrój Twojego zdrowia i obniżenie samooceny. Nikt nie ma do tego prawa.


Pozdrawiam